Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/291

Ta strona została przepisana.

się długi. — Teraz nam już nic nie pomoże. Jesteśmy zgubieni i światła dziennego nie będziemy już oglądali. A życie takie piękne. Ktoby przypuścił, że skończy się tak rychło i w taki sposób haniebny!
Usiadł i zaczął płakać głośno i gorżko, ja tymczasem zabrałem się do przeszukania komnaty. Przedewszystkiem zauważyłem z zadowoleniem, że powietrze jest dość znośne. Pochodnia nie paliła się wprawdzie całkiem jasno, ale zawsze tak, że wszystko wyraźnie widziałem. O gazach duszących nie było mowy, rozlegała się tylko woń wilgoci. Ściany, z czarnych cegieł nilowych zbudowane, trzymały się jeszcze mocno, tylko w jednem miejscu usunęły się nieco. Ukłąkłem i jąłem badać otoczenie, aby się przekonać, czy w tym staroegipskim lochu możemy się poruszać bezpiecznie. Rezultaty badań uspokoiły mię na jakiś czas. Selim płakał wciąż jeszcze, lecz już nie tak głośno, jak przedtem. Nagle zdało mi się, że coś do mnie powiedział, ale jakoś dziwnie głucho i głosem nie swoim. Co mu się stało? Odwróciłem się do niego i widziałem, że siedział z korpusem pochylonym naprzód, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale milczał.
— Czy to ty teraz westchnąłeś, Selimie — zapytałem.
— Ja? Westchnąłem? Kiedy?
— Właśnie w tej chwili.
— To ci się zdawało.
— Nie; słyszałem twój głos całkiem wyraźnie.
Umilkłem, gdyż głuchy dźwięk zabrzmiał ponownie.
— Słyszysz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak, effendi, teraz także słyszałem, całkiem wyraźnie słyszałem.
— Może to głos sypiącego się piasku? A jednak nie, dźwięk piasku brzmi trochę inaczej. Słyszałem go na pustyni wśród cichych nocy, kiedy śpiewał i jęczał podnoszony wiatrem. jest to dźwięk metaliczny, jak gdyby krasnoludki trącały się malutkimi puharkami. Ten głos był całkiem inny.