Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/292

Ta strona została przepisana.

Kiedy przestałem mówić, dał się znów słyszeć, i teraz wiedziałem już, skąd pochodził.
— Selimie! ten głos pochodzi z głębi szybu! — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał, zrywając się z przerażeniem i uciekając do kąta.
— Czego się lękasz? — zapytałem. — W pobliżu są ludzie.
— Ludzie? Tu niema ludzi! To duchy piekielne, łaknące dusz naszych.
— Milcz tchórzu!
— Ja tchórz? Effendi, jestem najsilniejszym z silnych i największym bohaterem mojego szczepu, ale na walkę z piekłem, nie odważy się nawet najśmielszy ze śmiałych. Sprowadziłeś mnie na brzeg potępienia; a jeśli on się zapadnie, runiemy w otchłań, z której niema wyjścia na wieki. O Allah! Allah!
— A więc zostań tu i lamentuj; ja ginąć z tobą nie myślę.
— Sądzisz, że jest jaki środek ratunku? — spytał nagle. — jeżeli tak, ja ci pomoc oiiaruję, effendi.
— Przedewszystkiem porzuć skargi i zejdź ze mną dalej na dół, bo tam jest jakiś człowiek, któremu musimy pospieszyć z pomocą.
— Głosy, które słyszeliśmy przed chwilą, to były jęki potępieńców piekielnych.
— Głupcze! Ten cziowiek może już blizki śmierci i zginie, jeśli będziemy zwlekali. Ja schodzę na dół, a ty rób, co ci się podoba.
Odwiązałem się od niego, owinąłem powróz dokoła bioder i wsunąłem się w otwór.
— Elfendi, ty naprawdę dałej iść zamierzasz? — zawołał. — A co będzie ze mną?
— Zostań sobie na górze!
— Sam? W takiem okropnym miejscu? Nie, ja tutaj zostać nie mogę. ldę za tobą.
Rzeczywiście pospieszył za mną. Zeszliśmy ze czterdzieści stóp niżej, poczem zatrzymałem się, nad-