słuchując. Niedaleko pod sobą usłyszałem wyraźnie głos ludzki:
— Ratunku! Ratunku! Zejdźcie tu do mnie!
— Idę — odpowiedziałem. — Zaraz będę przy tobie!
Zsunąłem się jeszcze niżej i wkrótce stanąłem znowu na pewnym gruncie. Poświeciłem dokoła i ujrzałem się w murowanej komnacie, w której niegdyś była woda. Prawdopodobnie była to odwieczna studnia. Pod ścianą siedziała postać, która teraz podniosła ręce i zawołała:
— Miejcie litość! Puście mnie znów na górę! Ja was nie zdradzę. Wszak wam to już przyrzekłem.
— Nie bój się — odrzekłem. — Nie przyszliśmy po to, aby cię dręczyć.
— Nie. Więc nie jesteście ludźmi Abd el Baraka, który mnie kazał zabić?
— Nie. Abd el Barak jest raczej moim najzawziętszym wrogiem, którego sprzymierzeńcy zamknęli nas w tej studni.
— Allah! Więc wy także skazani jesteście na śmierć i nie możecie mi przynieść ocalenia?
— Nie trać ufności! Chcą nas tu wprawdzie zabić głodem i pragnieniem, spodziewam się jednak, że unicestwię ten zamiar i że razem z nami zobaczysz światło dzienne. Jak długo znajdujesz się już w tem miejscu?
— Cztery dni.
— Zapewne giniesz z pragnienia.
— Nie, panie. Pragnienia nie odczuwam, bo tu wilgotno, a mur ocieka wodą, ale głodny jestem. Już cztery dni nic w ustach nie miałem, a teraz jestem tak osłabiony, że się już podnieść nie mogę.
Muszę wspomnieć, że w wolnych godzinach wychodziłem na dziedziniec, by ogiera całkiem oswoić, Za każdym razem niosłem mu pełną kieszeń daktyli. Dziś także napełniłem kieszeń, ale nie miałem sposobności wyjść na dziedziniec. Te właśnie daktyle
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/293
Ta strona została przepisana.