Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/294

Ta strona została przepisana.

teraz się przydały. Wyjąłem je z kieszeni i dałem biedakowi. Na ten widok powiedział Selim:
— I ja mam także zapasy. Marszałek dał mi kebab[1], bo sądził, że będę głodny. Masz i jedz!
Daktyle i mięso wystarczyły do nasycenia głodnego. Był to młodzieniec zaledwie dwudziestu lat wieku, nie miał arabskich rysów twarzy, a wywarł na mnie niezwykle dodatnie wrażenie. Ubrany był w niebieskie płócienne spodnie i bluzę, ściągniętą pasem skórzanym, a na głowie miał nieunikniony fez. Jadł, nic nie mówiąc, a kiedy skończył, powstał i rzekł:
— Dzięki Allahowi! Jadło mnie posiliło, choć mi w krew jeszcze nie przeszło. Kto wy jesteście? Powiedzcie mi wasze imiona, ażebym wam mógł podziękować.
Na to odpowiedział Selim czemprędzej:
— Imię moje takie słynne i długie, że nie zdołałbyś go wymówić, gdybym ci całe powiedział. Zapamiętaj sobie więc tylko tyle, że nazywam się Selim i jestem największym bohaterem swojego szczepu, a zarazem obrońcą tego effendiego.
— Te wyjaśnienia zbyteczne — przerwałem mu. — Kto my jesteśmy, o tem dowie się jeszcze ten młodzieniec. Potrzebniejsze to, żebyśmy wiedzieli, kim on jest i jak się tu dostał.
— Nazywam się Ben Nil — odpowiedział.
Słowa te znaczą tyle, co syn Nilu, więc zapytałem:
— Urodziłeś się zatem na brzegu rzeki?
— Nie na brzegu, lecz na samym Nilu. Matka moja znajdowała się na statku w chwili, kiedy światło dzienne ujrzałem.
— Ojciec Nilu to pewnie dziad twój. Musi więc być żeglarzem.
— To najlepszy sternik nilowy,
— Jak dostałeś się tutaj?

— kazano mi zabić pewnego człowieka i nie

  1. Kawałki mięsa, pieczone na patyczkach nad ogniem.