Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/296

Ta strona została przepisana.

— Czy mówisz prawdę Effendi?
— Najzupełniejszą prawdę. Zapytaj mego towarzysza, zresztą mogę ci to udowodnić także w inny sposób.
— To byłby kismet, którym cieszyłbym się, jak jeszcze nigdy w życiu.
— Imienia twego dziadka nie słyszałem i dowiedziałem się o niem dopiero od ciebie. Był on sternikiem okrętu, dążącego do Sijut. Zaledwie jednak opuściliśmy port w Bulak, przybił w Gizech do brzegu.
— Tak, to prawda.
— Miałem jechać tym statkiem. Wieczorem przyszedł na pokład kuglarz, żeby mnie okraść, a potem miałem być zamordowany.
— I to prawda. Słyszałem to od mego dziadka. Czy wiesz, jak nazywał się statek?
— Oczywiście. Była to Dahabia „es Semek“, ryba.
— Mówisz prawdę effendi. A więc to ty tak dobrotliwie postąpiłeś z moim dziadkiem. Panie, dziękuję ci, dziękuję ci!
Ujął mnie za rękę i przycisnął ją do piersi.
— Skądże ty jednak masz o mnie wiadomości? — pytałem. — Mógł ci to wszystko opowiedzieć jedynie dziadek a on przecież miał się udać do Gubator do syna, a ty jesteś tu w Sijut.
— Dziadek mój nie mówił ci prawdy; on się do Gubator bynajmniej nie wybierał. Postąpiłeś z nim wprawdzie dobrotliwie, lecz jesteś chrześcijaninem. Wiedz, że i ja należałem także do załogi Dahabii, ale podczas poprzedniej jazdy w dół zachorowałem i zatrzymałem się w drodze. Dziadek powiedział ci wprawdzie, że zmierza do Gubator, ale władze mogły się łatwo dowiedzieć, że ma tam rodzinę i byłyby go odszukały bez trudu. Wolał więc wyruszyć w górę rzeki, gdzie ja na niego czekałem. Spotkał się ze mną i opowiedział, co się stało. Szczęściem znalazł natychmiast miejsce na statku płynącym do Chartumu. Zatrzymał się więc przy mnie dzień jeden, polecił mi