Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/297

Ta strona została przepisana.

udać się do Gubator i oznajmić tam, jakie go spotkało nieszczęście.
— Czemu z nim nie pojechałeś, tylko zostałeś tutaj?
— Chciałem tak zrobić, lecz spotkałem Abd el Baraka, mokkadema świętej Kadiriny...
— Gdzie się z nim spotkałeś? — zapytałem.
— Tu na ulicy.
— Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Kazał mi przyjść za miasto. Kiedy się tam zjawiłem, zastałem razem z nim fakira i kuglarza i wszyscy trzej żądali odemnie, bym ciebie zabił.
— Przecież ty mnie nie znałeś!
— O, wiedziano bardzo dobrze, że przybędziesz statkiem reisa efiendiny i miano mi cię pokazać.
— Nie zgodziłeś się więc na morderstwo. Jak to przyjęto?
— Zwiedli mnie; udali, że mój opór przyjmują obojętnie, a potem wezwali mnie, abym z fakirem i kuglarzem poszedł do grobu Marabuta.
— Abd el Barak z wami nie poszedł?
— Nie. Musiał odjechać.
— Dokąd?
— Tego nie mogłem się dowiedzieć. Słyszałem tylko kilka tajemnych słów, z których wnoszę, że zamierza, któregoś z handlarzy niewolnikami ostrzec przed reisem eifendiną.
— Więc sądzisz, że go już niema w Sijut?
— Nie zdaje mi się, aby to było prawdopodobne.
— Hm! Wmówiono więc w ciebie, że tu jest grobowiec Marabuta?
— Tak. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć? Fakir, który mi to powiedział, jest przecież człowiekiem świętym.
— Tak, tak, — świętym, który kłamie i morduje. Zbyt jesteś łatwowierny.
— Nie dziw się effendi! Przecież i ciebie zdołał on tu zwabić.