Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/298

Ta strona została przepisana.

— Masz słuszność! Nie byłem ostrożniejszym od ciebie i zasłużyłem na te same zarzuty. Czy w tem miejscu nigdy przedtem nie byłeś?
— Nigdy.
— A więc żadnych wyjaśnień nie możesz mi udzielić?
— Najmniejszych, effendi.
— To źle. Nie wiesz przypadkiem, czy jest stąd jakie wyjście?
— Niema żadnego. Szukałem i nie znalazłem go nigdzie.
— Po ciemku oczywiście trudno było chyba jakieś wyjście odszukać!
— Tak, widziałem jednak przy świetle, zaraz kiedy mię tu wprowadzono dwa boczne kurytarze...
— Znam te sztolnie — wtrąciłem — lecz prowadzą niedaleko.
— Może prowadzą na zewnątrz i przysypane są piaskiem; ja nie wiem. Bądź co bądź w jednej z nich byłem. Leżała tam gruba płyta kamienna, wiele luźnych kamieni i kilka glinianych kaganków, napełnionych oliwą, Kilka z nich zapalono a ja wziąłem ze sobą jeden i poszedłem przodem. Zaledwie zeszedłem kilka stopni w dół, oświadczono mi, że muszę tu umrzeć, bo mógłbym zdradzić tajemnicę, że obcy effendi ma być zabity.
— Biedaku! A więc cierpiałeś za mnie?
— To prawda, że cierpiałem, effendi. Sądziłem początkowo, że ze mnie żartują, kiedy jednak studnię zamknięto płytą i pokryto kamieniami, poznałem, że to nie żarty. Wołałem, prosiłem, błagałem, ale napróżno. Przekonałem się, że górnem wyjściem nie zdołam się na świat boży wydostać i zszedłem niżej. Zbadałem cały szyb i tę komórkę studzienną i nigdzie nie znalazłem wyjścia. Potem zgasła mi lampa a skorupy leżą tam w kącie. Wreszcie i ja zacząłem gasnąć. W tych kilku dniach wspiąłem się w ciemności ze sto razy w górę i zszedłem na dół. Zdaje mi się, że