Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/299

Ta strona została przepisana.

byłem blizki obłędu. Ryczałem, szalałem jak furyat, aż mi sił brakło i położyłem się tutaj.
— Skąd wiesz, że jesteś tu już cztery dni?
— Mam zegarek; o ten! Stary majtek darował mi go w Aleksandryi.
Wydobył z kieszeni w spodniach stary wielki, jak słonecznik zegarek, pokazał mi go i powiedział:
— Z tysiąc razy dotykałem wskazówek i już śmierć szumiała mi w uszach, kiedy was usłyszałem nad sobą. Chciałem się wdrapać na górę, aby się do was zbliżyć, ale już byłem za słaby. Czy może słyszeliście moje wołanie?
— Tak, słyszeliśmy. Nie mów już więcej, bo jesteś zbyt osłabiony. Usiądź i spocznij, ja tymczasem rozpocznę poszukiwania.
— Nic nie znajdziesz — oświadczył i usiadł.
— I ja jestem pewien, że na tym poziomie poszukiwania daremne. Znajdujemy się daleko poniżej podstawy wzgórka, więc stąd chyba niema kurytarza na zewnątrz. Wyjście jednak musimy znaleźć, choćbyśmy je mieli własnemi rękoma wykopać.
— Żeby czegoś podobnego dokonać, trzebaby pracować całe tygodnie a tymczasem z głodu pomrzemy.
— Co do mnie, wcale się jeszcze na drugi świat nie wybieram, przeciwnie, mam przekonanie, że wkrótce zobaczymy światło dzienne.
— O, effendi, żeby to była prawda! — lamentował Selim. — Nerwy moje stargane, nadzieja już umarła. Musimy tu zginąć. Czemu Allah właśnie mnie taki kismet przepisał?
— Dlaczego jęczysz? — spytał Ben Nil. — Nazwałeś się przedtem największym bohaterem swojego szczepu. Jeśli nim jesteś istotnie, to szczep ten składa się chyba z samych kobiet.
— Nie obrażaj mnie! Przyznałeś się sam przecież, że jak wół ryczałeś ze strachu.
— Tak, ale wtedy, byłem sam a teraz jest nas trzech.