przyświecał nam pochodnią, modląc się do Allaha i od czasu do czasu odgrażał się złoczyńcom.
— A więc sądzisz, że się ocalimy?
— Jeszcze ani chwili o tem nie wątpiłem. Na zewnątrz musimy się wydostać w każdym razie, jeśli nie tu, to gdzieindziej. Ten fakir nie jest człowiekiem zdolnym do zatrzymania nas tutaj. On nie ma pojęcia, jakimi środkami rozporządza człowiek myślący i energiczny. Kop dalej!
— Jeśli się stąd wydostaniemy, — mówił — biada tym, którzy nas tu zamknęli podstępem.
— Zmiażdżę tego fakira! — zgrzytnął Selim, rzucając poza siebie garść piasku. — Żebyśmy tylko stąd wyszli!
— Wyjdziemy — odrzekłem. — Zdaje mi się nawet, że wiem, w którem miejscu wydostaniemy się na wolne powietrze. Posuwamy się mianowicie ku południowi, a więc w tę stronę, w której się marszałek do lochu zapadł. Nie wątpię, że na tę właśnie dziurę natrafimy, jeśli tylko kurytarz nie zboczy z prostej linii.
W ciągu godziny przedostaliśmy się przez część przewodu podziemnego, nawpół piaskiem zasypaną; dalej mieliśmy drogę otwartą, w której już swobodniej mogliśmy się poruszać. Kazałem Selimowi zostać przy Ben Nilu, a sam poszedłem naprzód, aby drogę zbadać w całości. Kurytarz ten był długi na jakie pięćdziesiąt kroków. Wreszcie skończył się, a raczej był zasypany tym samym miałkim piaskiem, jaki nam z początku przejście tamował. Namyślałem się właśnie, czy mam się zabrać do roboty i tę przeszkodę usunąć, czy też zawiadomić najpierw Selima i Ben Nila, kiedy usłyszałem za sobą głos pierwszego:
— Dzięki Allahowi, że mam cię znowu!
— Po coś tu przyszedł?
— Bo nie mogłem już dłużej wytrzymać w ciemności.
— Boisz się?
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/301
Ta strona została przepisana.