Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/302

Ta strona została przepisana.

— Wiesz dobrze, effendi, że się niczego nie lękam, ale ten mały Ben Nil, bał się bardzo.
— I dlatego, że się bał, zostawiłeś go samego. Masz szczególny sposób okazywania odwagi. Trzymaj pochodnię, ja będę kopał.
Piasek ustępował bardzo łatwo, zresztą nie było go wiele, bo już po upływie kilku minut poczułem płynące ku mnie świeże powietrze, a chwilę później oblało mnie światło dzienne. Znalazłem się w piaskowej jamie, w tej samej, z której wyciągaliśmy grubasa. Moje obliczenie, a raczej domysł nie był fałszywy.
Zacząłem pełnemi piersiami wciągać w siebie powietrze, kiedy przecisnął się do mnie Selim i zawołał z tryumfem:
— Allah ’l Allah! Chwała niebu i wszystkim świętym kalifom...
— Milcz już i daj spokój kalifom, ośle! — huknąłem nań stłumionym głosem. — Czy chcesz nas zdradzić?
— Zdradzić? — spytał z tak głupią miną, jakiej dotychczas nie widziałem.
— Pewnie, że zdradzić!
— Przed kim?
— Przed tymi, którzy nas tu zamknęli?
— Ależ oni właśnie powinni się dowiedzieć, że jesteśmy wolni.
— Byle tylko nie dowiedzieli się przedwcześnie. Jeśli jeszcze są tutaj, może się nam uda ich schwytać, jeśli jednak usłyszą twoje głupie wołania, uciekną, i potem będziemy ich szukali, jak wiatru na pustyni.
— Masz słuszność, effendi. Schwytajmy ich, ja to uczynię i już się więcej z moich rąk nie wymkną. Ukarzę ich i zmiażdżę.
— Milcz! Ja wyjdę na zwiady, ty tymczasem wróć się do kurytarza i przyprowadzisz Ben Nila.
— Ja? — spytał przerażony. — To nie może być.
— Jesteś tchórzem, jakich mało na świecie. Jeśli cię tutaj zostawię, kto wie, czy nie popsujesz wszyst-