Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/303

Ta strona została przepisana.

kiego, a do kurytarza wrócić nie chcesz. Czego się boisz?
— Wcale się nie boję!
— No to idź.
— Wolę jednak zostać tutaj.
Tego głupca niepodobna było istotnie zawrócić do kurytarza, musiałem więc pójść sam, ale odchodząc, nakazałem mu ostro, aby się zachowywał spokojnie i bezzwłocznie cofnął do kurytarza, gdyby przypadkiem ludzkie kroki posłyszał. Ben Nila zastałem siedzącego w tem samem miejscu, w którem go zostawiłem.
— Jaką wieść przynosisz, effendi? — spytał.
— Najlepszą. Jesteśmy wolni. Za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię ziemi.
Młodzieniec, słysząc te słowa, padł na kolana i odmówił głośno modlitwę dziękczynną. Potem wyciągnął do mnie obie dłonie i powiedział:
— Panie, tej chwili nie zapomnę ci nigdy. Jeśli znajdę sposobność, aby ci się wywdzięczyć, a nie uczynię tego, niech mnie się Allah wyprze i niech mnie do niebios nie wpuści. Gdzie twój towarzysz Selim?
— Stoi już w świetle dziennem.
— Wiesz effendi! Selim się bał, jak stara baba i nie mógł tu dłużej wytrzymać. Czy mam iść z tobą?
— Oczywiście! Przyszedłem po ciebie. Pytanie tylko, czy ci sił starczy. Kurytarz dosyć długi a taki wązki i nizki, że nie będę ci mógł pomagać.
— Mnie już nie potrzeba pomocy. Daktyle i kebab posiliły mię a pewność ocalenia podwoi moje siły. Idź naprzód, ja za tobą!
Pokazało się, że dobra wieść rzeczywiście przywróciła siły Ben Nilowi. Wkrótce zobaczyliśmy światło dzienne, Selima jednak w jamie nie było. Stał już gdzieś ponad otworem i wołał głośno:
— O psy, psie syny i psie wnuki. Uciekajcie tchórze, uciekajcie, bo rozgnieciemy was pomiędzy