Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/305

Ta strona została przepisana.

— Bo... bo... nie chciałem — wyjąkał.
— Aha! Nie chciałeś?
— Tak. Przecież nie mogłem was tu samych zostawić, a te draby pędziły tak szybko, że chcąc ich schwytać, musiałbym się od was na dłuższy czas oddalić.
— Gdzież byli, kiedy ich spostrzegłeś?
— Schodzili z pagórka. Na mój widok stanęli zdumieni; ja ryknąłem na nich z gniewem, a oni uciekli pełni trwogi.
— Jeden zając zląkł się drugiego.
— Drugiego? Czy wątpisz w moją odwagę?
— Zaiste. Bałeś się dziury i dlatego z niej wylazłeś, a potem na ich widok ryknąłeś ze strachu. Że uciekli, to najcenniejsze w tem wszystkiem. Gdyby mieli więcej rozwagi, źle byłoby z tobą i z nami. Z tobą uporaliby się rychło, a potem, gdybym ja przyszedł, to stojąc w jamie, nie wskórałbym nic przeciwko nim stojącym na górze:
Zobaczyłbyś, czyby ze mną poszło im tak łatwo. Bardzo żałuję, że walczyć ze mną nie chcieli. Zmełbym ich w rękach na mąkę. Zresztą jestem pewny, że nam i tak nie ujdą. Doniesiemy o nich policyi...
— A policya wysłucha nas i założy ręce.
— To przedłóż sprawę swojemu konsulowi. Przecież tu jest.
— Ani mi się śni. Sprawą, którą sam mogę załatwić, nie będę trapił drugich. Podaj mi sznur; wyciągniemy Ben Nila.
Chłopak owinął sobie sznur pod pachą i niebawem znalazł się przy nas. Teraz już nie wątpił o swojem ocaleniu, padł więc znowu na kolana, by dzięki Allahowi złożyć. Słońce paliło silnie, a mimoto wydawała nam się powietrze balzamicznie ożywczem. Zostawiłem Ben Nila na dole, a sam poszedłem z Selimem. Wejście było otwarte, a ślady niepozacierane.
— Widzisz, Selimie! Te ślady dowodzą, że ich spłoszyłeś. Stali tutaj na straży i bylibyśmy ich pochwycili napewno, gdybyś tak głośno nie krzyczał i swoich kalifów pozostawił w spokoju!