tu kilkakrotnie na kotwicy, ale tam na góry nie wychodziłem niestety.
Po upływie kwadransa weszliśmy do parowu. Drogi nigdzie nie było, a teren był uciążliwy. Parów był bardzo wązki i wił się w krótkich zakrętach pomiędzy stromemi ścianami wzgórza. Po pewnym czasie rozdwoił się i wtedy wypadało już z dalszego pościgu zrezygnować, tembardziej, że wszelkie ślady stóp znikły mi z oczu. Ben Nil jednak nalegał, byśmy szli dalej. Ustąpiłem i na los szczęścia skręciliśmy w prawo. Po pięciu minutach parów się skończył. Zawróciliśmy więc i poszliśmy w lewo, ale ta droga opisywała łuk i dzieliła się także. Poszliśmy znowu w lewo i stanęliśmy przed skalną ścianą, na którą nie było wejścia. Poszliśmy więc na prawo; droga wznosiła się stromo i zaprowadziła nas wkońcu na płaszczyznę skalną, opadającą z trzech stron prawie prostopadle i wtedy przekonaliśmy się ostatecznie, że nas wystrychnięto na dudków i radzi nie radzi musieliśmy wracać.
— Tylko Allah jest wszechwiedzący! — gniewał się Ben Nil. — Nie mogę pojąć, gdzie te łotry umknęły. Jakby się w ziemię zapadli.
— Dla mnie zniknięcie ich bynajmniej nie jest zagadką. Musieli się ukryć w jednej z jaskiń, których tutaj jest pełno. Trudno, trzeba nam wracać. Któż wie zresztą, czyśmy się nie pomylili. Może to był kto inny, nie fakir z muzabirem.
— To oni byli, effendi. Oko moje nie zawodzi mnie nigdy, ale teraz przyznaję, że szukanie byłoby daremne, zwłaszcza że wkrótce zapadnie mrok.
Miał słuszność. Słońce zachodziło już za libijskiemi wzgórzami i wkrótce musiała noc zapaść. Trzeba było dać spokój poszukiwaniu i wracać do wsi.
Towarzyszy naszych zastaliśmy siedzących na ziemi i palących fajki. Opodal stali mieszkańcy osady i gawędzili przyjaźnie z żołnierzami.
— Czy szukaliście we wsi fakira? — spytałem marszałka.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/316
Ta strona została przepisana.