Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/324

Ta strona została przepisana.

— Cudowna!
— Nieprawdaż, że wspaniała?
— Jak jutrzenka.
— Prawdziwy promień słońca. Jeszcze żadne niepowołane oko nie widziało jej twarzy. Oprócz narzeczonego, któremu ją wiozę, jesteś jedynym człowiekiem, który takiej łaski dostąpił.
— Dlaczegóż to ja właśnie?
— Ponieważ Kumra ma siostrę młodszą o rok, ale posiadającą te same rysy, taki sam piękny nosek, iskrzące Oczy, wszystko zupełnie takie same. Czy ty słyszysz, co mówię?
Musiał zauważyć, że wpadłem w zadumę, albo że mi się twarz wydłużyła.
— Słyszę — odrzekłem.
— I rozumiesz?
— Dobroć twoja jest dziś tak nieskończenie wielka, że nie mogę jej pojąć ani zrozumieć.
— To mi się nie podoba, bo mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło powiedzieć coś takiego, czegobyś nie mógł zrozumieć.
— To nie mów nic. Nie sprawiaj sobie przykrości!
— Sam się powinieneś domyśleć, co ci chcę powiedzieć, jeśli jednak nie potrafisz, słuchaj. Zamierzam przywiązać cię do siebie. Czy wiesz, że siostry moje bogate?
— Wiem, że Allah był przychylniejszy dla ciebie, aniżeli dla mnie. Ja nie mam sióstr bogatych.
— Nie potrzebujesz, bo będziesz miał bardzo bogatą żonę.
— Nie wiem, czy niebo będzie dla mnie tak szczodre. Nie myślałem zresztą jeszcze nigdy o tem, żeby się żenić.
— Nie potrzebujesz szukać żony, bo ją ode mnie dostaniesz.
— Zatrzymaj ją, zatrzymaj ją. Moja szczera przyaźń dla ciebie nie pozwala na to, abym cię obdzierał.