Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/332

Ta strona została przepisana.

mnie o to tak natarczywie, że odmowa byłaby niegrzecznością.
— Zapłaciłem ci drogę i dałem ci nadto pieniądze na wszystkie inne potrzeby.
Jego nizka natura handlarza niewolników okazała się teraz w pełni. Ktoś inny powiedziałby mu zapewne bez ogródek, co o nim myśli, ale ja tego nie uczyniłem. Wyjąłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze otrzymane od niego i odszedłem. Kiedy już byłem we drzwiach, zawołał:
— Zatrzymaj się jeszcze! Więc rzeczywiście nie chcesz do...?
Poszedłem dalej, nie zważając na jego słowa. Na to ryknął za mną:
— A zatem zabieraj się stąd, psie, i miej się przedemną na baczności!
Było już dosyć późno, o śnie jednak mowy być teraz nie mogło. Byłem wzburzony bardzo, więc wyszedłem z kanu i zwróciłem się w stronę pustyni, aby się nieco przejść i odetchnąć. Położenie moje było fatalne. Znalazłem się w dalekiej Nubii bez środków do powrotu do domu, gdyż po zwróceniu Muradowi pieniędzy, prawie już grosza w kieszeni nie miałem. Przedewszystkiem jednak drażnił mnie zawód, którego doznałem. Turkowi zaufałem zupełnie, teraz zaś przekonałem się, że to moje zaufanie miało bardzo wątłe podstawy.

Chodziłem już z godzinę, kiedy doleciały mnie zdala osobliwe dźwięki, jakby wiatr pustynny grał na harfie eolskiej. Dźwięki zbliżały się i stawały się coraz wyraźniejsze. Rozróżniłem kobiece głosy i dźwięk strun. Ukazał się jeździec na wielbłądzie, którego włócznia migotała w świetle księżycowem. Ujrzawszy mnie, zboczył daleko. Za nim dążyło dwanaście wielbłądów z tachtirwanami[1], z których wydobywały się głosy śpiewających, rozmawiających i śmiejących się kobiet.

  1. Lektyka dla kobiet.