Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/347

Ta strona została przepisana.

Wyjął mały złożony kawałek papieru, rozwinął go i podał. Przeczytałem te pełne treści wyrazy:
— Ty jesteś pierwszym, on drugim.
Był to niezwykły dowód zaufania, tem większy, że reis powyższym mandatem znaczną część swojej władzy w moje ręce złożył.
— Czy jesteś teraz spokojny? — spytał porucznik.
— Tak — odrzekłem. — Jestem nietylko spokojny, lecz mam przekonanie, że spotkamy rabusiów, jeżeli tylko obrali jedną z obu wspomnianych dróg.
— Czy to nie jest zbyt śmiałe twierdzenie, effendi?
— Nie, gdyż wiem bardzo dobrze, co mówię.
— Ależ rozważ, jaka pustynia wielka! Stąd do Bir Murat mamy cztery dni drogi, a studnia ta nie leży w samym środku. Gdybyśmy mogli nawet obsadzić tę ogromną przestrzeń, mieliby rozbójnicy wiele luk, któremi mogliby się przemknąć; zwłaszcza nocą.
— Tak, ale trzeba się liczyć z właściwościami pustyni, którą mają przebyć. Od Nilu aż do morza Czerwonego, jako celu, dzieli ich dwadzieścia dni drogi wielbłądami. Na taką długą drogę nie mogą być zaopatrzeni w wodę i muszą wyszukiwać studni, przy których się z nimi spotkamy.
— Nie licz na to tak bardzo! Czy o tem nie wiesz, że są studnie tajemne.
— Tak. Na Saharze nie jeden raz piłem z nich wodę.
Spojrzał na mnie, potrząsnął głową i rzekł:
— Słyszałem wprawdzie, że Frankowie są w wielu rzeczach o wiele rozumniejsi od nas, lecz mieszkańcy pustyni niewątpliwie lepiej znają swój kraj, niż mieszkaniec zachodu, który się tam znajdzie po raz pierwszy w życiu.
— Zaczekaj! Nie dam ci teraz żadnych wyjaśnień; wypadki ci udowodnią, że mam istotnie słuszność.
— Rozciekawiasz mię bardzo, ale zobaczymy. Na razie pozostaje mi jeszcze zapytać się ciebie, czy ze mną napewno pojedziesz?
— Z całą pewnością.