Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/349

Ta strona została przepisana.

dostaniemy się do twoich ludzi we dwójkę, kiedy mamy tylko jednego wielbłąda?
— Owszem są dwa, ale tego drugiego zostawiłem poza osadą ze spętanemi nogami. Nie chciałem, aby poznano, że przybyłem po ciebie.
— Postąpiłeś bardzo rozsądnie. Gdzieżeś go zostawił?
— Niedaleko stąd nad brzegiem Nilu. Za pół godziny zaszedłbyś tam piechotą.
— To wsiadaj i jedź, napój swego wielbłąda, ale mojemu pić nie pozwól. Ja tam nadejdę.
— Nie znajdziesz mnie!
— Nie obawiaj się, znajdę.
— Ależ ty nie znasz okolicy!
— Nie potrzeba mi tego, bo mam przewodnika, który mnie do ciebie zaprowadzi.
— Któż to być może?
— Twój trop.
— Czy rzeczywiście umiesz tak dobrze odczytywać ślady?
— One dla mnie takie wyraźne jak dla ciebie pismo koranu.
— W takim razie jadę, boję się jednak, czy sobie zbytnio nie ufasz.
Wrócił na miejsce, na którem leżał przeznaczony dla mnie hedżin, dosiadł go i odjechał. Czekałem jeszcze przez chwilę. Wtem nadeszli Arabi, poprzednio już przez Murada przyzwani i poszli do rzeki, by napoić zwierzęta. Widocznie ich Turek wynajął, aby natychmiast wyruszyć, co im oczywiście miłe być nie mogło, gdyż beduini zwykle każdą podróż zaczynają dopiero po południu. Poszedłem zwolna do kanu. W bramie stał Turek, musiałem więc przejść tuż obok niego. Zaczął mnie lżyć:
— Ty psie, ty zdrajco! Teraz zostaniesz tutaj a szatan głodu pożre cię kawałkami. Jeżeli zaś Śmierci głodowej unikniesz, bądź pewny, że ci przy pierwszym spotkaniu głowę roztrzaskam.