Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/350

Ta strona została przepisana.

Nie zważając na te słowa, poszedłem na dziedziniec. Przechodząc koło drzwi, które prowadziły do komnat Kumry, usłyszałem jej głęboki głos stłumiony aż do szeptu.
— Effendi, zatrzymaj się chwilę, lecz nie oglądaj się na mnie!
— Czego sobie życzysz — zapytałem, odwróciwszy się do niej plecyma i udając, że jestem pogrążony w obserwacyi kanu.
— Zatrzymałam cię, aby z tobą raz jeszcze jeden pomówić. Brat opowiedział mi, że gardzisz moją siostrą.
— Nie gardzę nią, lecz jako chrześcijanin jestem wrogiem wszystkich handlarzy niewolnikami i właśnie z tego powodu muszę się rozstać z Muradem.
— Bardzo mię to smuci! Przywróciłeś mi ozdobę głowy a chciałabym ci się za to odwdzięczyć, tymczasem nie wiem, czy będzie to teraz możebne. Ale w każdym razie bądź pewny, że nigdy o tobie nie zapomnę.
— Ja także z rozkoszą będę ciebie wspominał, ty kwiecie szczęścia i wzorze ziemskiej piękności.
— Bądź zdrów, effendi, nie gniewam się na ciebie.
Poszedłem do mego pokoju, gdzie siedział Selim z Ben Nilem i sprzeczali się jak zwykle na temat bohaterstwa. Przyszło mi na myśl, że zapomniałem zwrócić na nich uwagę porucznika i nie wiedziałem teraz, co z nimi zrobić. Mimo to jednak oświadczyłem Selimowi ku jego ogromnej uciesze, że go do służby przyjmuję i zacząłem się zastanawiać, jak ja się z nimi w dalszą podróż zabiorę.
Na szczęście przypomniałem sobie szecha el beled. Porucznik był u niego i z tego wywnioskowałem, że zna jego i reisa effendinę. Poszedłem bezzwłocznie do niego i po wstępnych pozdrowieniach przedłożyłem mu moją prośbę.
— Panie, jesteś przyjacielem emira i jestem na twoje usługi — odrzekł szech. — Czy chcesz wielbłądów wierzchowych, czy jucznych?