Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/353

Ta strona została przepisana.

— Wierzchowych, ale muszą być dobre i szybkonogie.
— Czy można za nie zapłacić?
— Ceny za dwa wierzchowe wielbłądy nie mam oczywiście przy sobie.
— Więc można je tylko pożyczyć?
— I to trudno, musiałbym zabrać z sobą właściciela, a ten byłby mi w drodze tylko przeszkodą.
— Nie bój się effendi! Tak źle nie będzie! Ceny wynajmu teraz płacić nie potrzebujesz. Oddacie wielbłądy szechowi Ababdeh w Abu Hammed, on mi je przyszłe, a jeśli kiedy później emir będzie w Korosko, z nim samym rachunek załatwię.
— A zatem zgoda, postaraj mi się tylko jak najrychlej o dobre wielbłądy wierzchowe, bo te, które tu widzę, zbyt ciężkie i powolne, zresztą i tak wynajął je pewnie Turek, który tu ze mną przybył.
Szech zrobił chytrą minę i odrzekł:
— Jesteś wprawdzie Frankiem, lecz wiesz może, kto potężniejszy od najpotężniejszego księcia?
— Myślisz prawdopodobnie o otwartej ręce?
— Tak, ręka otwarta wszystko może.
Wydobyłem kilka egipskich talarów, a kiedy mu je podałem, pochwycił szybko, schował je i powiedział:
— Effendi, jesteś najmędrszym z mędrców, a dobroć twoja równa się miłosierdziu. Bądź pewnym, że cię obsłużę, tak jak samego reisa Effendinę, szybko i dobrze. Niech ci się nie zdaje, że przewoźnicy tutejsi posiadają te tylko wielbłądy, które przed sobą widzimy; mają i lepsze ale tych nie pokazują odrazu, aby od podróżnych jak najwyższe ceny wyłudzić. Jeżeli jednak każdemu z właścicieli dasz po talarze bakszyszu, dostaniesz wkrótce dwa wielbłądy takie szybkie, jak ten, na którym przyjechał porucznik.
— Chętnie ten bakszysz zapłacę.
— A więc zatrzymaj się chwilkę, a ja tymczasem z tymi ludźmi pomówię.
Powróciłem do kanu, gdzie Turek zajmował się