oddaliliśmy się nieco od Nilu, wnet jednak skręciliśmy pod kątem ku jego brzegom. Ponieważ szedłem dobrym krokiem, dostaliśmy się nad brzeg w przeciągu jakich dwudziestu minut. Porucznik siedział w krzakach, których soczyste końce obrywał jego wielbłąd, podczas gdy mój leżał ze spętanemi nogami zdala od wody, ku której zwracał tęsknie rozwarte nozdrza. Żal mi było zwierzęcia, musiało jednak cierpieć teraz koniecznie ze względu na nasze późniejsze korzyści. Porucznik był zaskoczony przybyciem nieznanych mu ludzi. Ponieważ znał z opowiadania moje ostatnie wypadki, więc się odrazu domyslił, kim są ci dwaj moi towarzysze.
— Musiałem długo czekać na ciebie, — rzekł — myślałem już, że moich śladów nie odnalazłeś. Ten młodzieniec — to zapewne Ben Nil, o którym mi opowiadałeś?
— Tak.
— A ten drugi, to pewnie Selim, bohater nad bohaterami?
— Zgadłeś — rzekł wymieniony, nie pozwalając mi odpowiedzieć. — Kiedy mnie poznasz, ogarnie cię zdumienie.
— Zdumienie ogarnia mię już teraz, gdy odpowiadasz, nie pytany. Czy ci ludzie chcą jechać z nami?
Z ostatniemi słowy zwrócił się znów do mnie. Objaśniłem mu sprawę dokładnie. Kiedy skończyłem, rzekł:
— Spodziewam się, że zasłużą na to, żeby ich nosiły takie wielbłądy. Ty jesteś pierwszym, ja drugim, możesz czynić, co ci się podoba, ja ci tylko życzę, ażebyś jakiego błędu nie popełnił. Napełnijmy zaraz wory i ruszajmy w drogę!
Wkrótce wory były pełne wody i wszystko gotowe do drogi, więc ruszyliśmy dalej. Wielbłąda mego trudno było odciągnąć od brzegu, kiedyśmy jednak mieli Nil już za sobą, był całkiem posłuszny, co dowodziło, że był zwierzęciem lepszem i szlachetniejszem od tamtych trzech.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/355
Ta strona została przepisana.