Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/357

Ta strona została przepisana.

Niema tu wprawdzie właściwej drogi, ani ścieżki, lecz zapamiętałem sobie kształty wzgórz, obok których przejeżdżałem, nie mogę się zatem pomylić. Zupełnie co innego na równinie piaszczystej — tam się zoryentować nie umiem.
— Jakże więc trafiłeś do Korosko? Musieliście przecież przechodzić przez pustynię piaszczystą.
— Czyż nie powiedziałem ci, że emir dał nam doskonałego przewodnika? Ten człowiek jest kapralem, walczył nieraz w Sudanie i zna doskonale pustynię. On nas prowadził, a teraz został przy żołnierzach, określiwszy mi dokładnie drogę do Korosko. Przekonasz się, że to bardzo przydatny człowiek.
Po jakimś czasie dostaliśmy się znowu do suchego choru; tu mieli żołnierze czekać na powrót porucznika. Zastaliśmy ich, ale nie wszystkich. Było ich tylko dziesięciu i wielbłądów przy nich nie było. Dowiedzieliśmy się, że stary kapral skorzystał z nieobecności komendanta i pojechał szybko nad Nil napoić wielbłądy i wory świeżą wodą napełnić. To własnowolne zachowanie się przejęło porucznika obawą. Usiłowałem go uspokoić, lecz on rzekł z gniewem:
— Nie broń go, effendi! Nie jesteśmy zwykłymi podróżnymi, lecz żołnierzami, dlatego wśród nas musi panować surowa karność. Ten onbaszi[1] nie miał prawa opuszczać stanowiska bez mego pozwolenia.
— Bez wątpienia, bądź co bądź ma on dobre zamiary.
— Może, ale przy dobrych zamiarach nie jedno głupstwo można popełnić. Nikt nas przecież widzieć nie powinien, a tymczasem ten człowiek jedzie w trzydzieści ludzi i przeszło czterdzieści wielbłądów w okolicę, gdzie go bezwarunkowo muszą zauważyć.
— W takim razie przedstawiłeś mi go fałszywie.
— Jakto?

— Nazwałeś go człowiekiem pożytecznym, a teraz ty

  1. Kapral.