O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Gór było coraz to mniej, a skały ustąpiły miejsca piaskowi, którego płaszczyzna rozciągała się przed nami jak bezbrzeżne, nieruchome żółte morze. Popędzałem mego wielbłąda, towarzysze nadążali za mną, choć czuli jeszcze w członkach wczorajszy wysiłek.
Słońce wznosiło się na bezchmurnem niebie coraz to wyżej i wyżej i słało na dół promienie, które wzmagały skwar atmosfery. Około południa zdawało nam się, że oddechamy ogniem. Porucznik milczał, Ben Nil także tak samo, za to tem głośniej biadał Selim. Chciał się zatrzymywać co chwilę, aby się na ziemi położyć. Wybijałem mu to z głowy, ale napróżno. Chcąc podrażnić jego ambicyę, rzekłem:
— Sądziłem, że należysz do dzielnego plemienia Fessara, ale to, zdaje się, nie jest prawdą.
— Jestem prawdziwym Fessarem.
— Przecież Fessarowie, to nasłynniejsi jeźdźcy na wielbłądach.
— I to słuszne — odrzekł z dumą. — ja jestem największym bohaterem ich szczepu,
— W takim razie przestań już narzekać. Toż ty lamentujesz, jak małe dziecko. Czy to godne bohatera?
— Nie, lecz w tej chwili nie jestem bohaterem, tylko rozbitym i wycieńczonym człowiekiem, którego żrą promienie słońca. Muszę bezwarunkowo zsiąść i wypocząć.
— Teraz, kiedy zwłoka jednej chwili może nam plan zniweczyć? Zważ, że mamy ocalić porwane żony i córki Fessarów, a więc twego plemienia.
— Co mnie obchodzą kobiety i córki całego świata, jeśli dla nich mam zginąć.
— Nie jesteś dobrym czlowiekiem, Selimie. Ażeby drugim coś podobnego wyświadczyć, trzeba nieraz ponieść ofiarę a tu idzie o wolność i szczęście bardzo wielu osób.
— Nie chcę o nich nic słyszeć.
— Więc jesteś poprostu gałganem.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/367
Ta strona została przepisana.