Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/368

Ta strona została przepisana.

— Słusznie, bardzo słusznie, ale życie moje jest mi milsze, niż życie stu innych ludzi. Jestem bohaterem, walecznym i odważnym wojownikiem, nie boję się nawet dyabła i strachów, jak ci tego wspaniale dowiodłem, ale piec się na słońcu, tego już za wiele, tegoby nie wytrzymał żaden bohater świata. Zatrzymuję się i zsiadam.
— To zsiadaj, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziałem rozgniewawy.
— Dziękuję ci, effendi. Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Odpoczniemy zatem tutaj!
— Odpoczniemy? Chyba ty sam. My jedziemy dalej.
— Jedziecie dalej? — zapytał z obawą. — Więc mam sam tutaj pozostać?
— Oczywiście, bo przecież czasu nie mamy wiele i ja nie zsiądę, dopóki do dzisiejszego celu podróży nie dotrę. Kto z was nie chce, niech tu zostanie i niech go sępy pożrą. Jeśli kobiety Fessarów, twoje krewne, nic cię nie obchodzą, to i ja nie mam z tobą nic do czynienia.
Popędziłem dalej wzburzony, nie oglądając się na Selima. On jednak zrozumiał, że byłby zgubiony, gdyby tu został i pojechał za nami.
Jeszcze przed południem dotarliśmy do wzgórza Abu Rakib, a popołudniu przybyliśmy do wadi Merisza. Przez cały ten czas miałem grunt nieustannie na oku, ażeby znaleźć jakie ślady, ale nic nie dostrzegłem.
I tak jechaliśmy dalej i dalej. Wszystkie cztery wielbłądy wyrzucały nogi bez znużenia; były to rzeczywiście doskonałe zwierzęta. Żeby tylko wszyscy trzej jeźdźcy byli również wytrwali! O Selimie nie było nawet mowy, bo był to lichy człowiek pod każdym względem. Tamci dwaj mieli wyrobione stałe charaktery, lecz nie byli przyzwyczajeni do pustyni i musieli się bardzo wysilać. Nie mówili ani słowa i jechali za mną, bo jechać musieli.
Nie powiem, żeby ta jazda była dla mnie lekką. I ja odczuwałem ogromną spiekotę, a twarz i ręce