Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/375

Ta strona została przepisana.

Wrażenie, jakie wywiera gwizd na wielbłądy, jest istotnie zdumiewające. Nawet najbardziej znużony i ciężko objuczony dromedar nabiera nowych sił, kiedy głos piszczałki posłyszy i zadowolony stara się biec jak najszybciej.
W ciągu obu ostatnich dni musiałem się liczyć z siłami towarzyszy, teraz jednak wzgląd ten już odpadł. Chciałem się przekonać, jaką szybkość rozwinie mój szary szybkonóg, więc popędzałem go coraz bardziej pieszczotami, namową i gwizdem. Najlepszy arabski biegun nie byłby mu w stanie nadążyć. Jechałem tak przeszło godzinę a zwierzę ani nie było spocone, ani parskaniem nie okazało, że mu brak oddechu. Widocznie radowało się ono tym biegiem, gdyż kiedy je po jakimś czasie usiłowałem wstrzymać, najsilniejsze dopiero ściągnięcie uzdy pomogło.
Mijała godzina za godziną. Czasem przejeżdżałem przez chor, gdzie stał samotny, bezlistny krzak sidr, rodzaj mimozy, smutna resztka skąpej roślinności, rozwijającej się w takim parowie podczas pory deszczowej. Przyszło południe, potem już i wieczór się zbliżał i nigdzie na żadne ślady wielbłądów nie natrafiłem. Przypuszczałem, że się znajduję już na szerokości wioski Tinareh, położonej nad Nilem. Zatrzymałem się. Jeśli rabusie obrali drogę północną, nie miałem poco jechać dalej na południe. Zsiadłem więc z wielbłąda, ażeby nieco wypoczął. Dałem mu kilka czarek wody z worka i garść daktyli.
Gdy słońce zaszło, wskoczyłem znowu na siodło, ażeby zawrócić. Co to była za jazda! Na dole pustka i śmierć i tylko w górze błyszczało życie; tam na niebie świeciły gwiazdy, opowiadając płomiennemi słowy o Tym, który wiecznie był, jest i będzie, a który człowieka, jak kochający ojciec, prowadzi nawet przez groźne pustynie. Tych myśli, jakie się na pustyni budzą w duszy podróżnika na widok gwiaździstego nieba, niktby chyba opisać nie zdołał.
Powrót oczywiście nie odbywał się tak szybko,