jak jazda dzienna. Musiałem uważać, by z mojej drogi nie zboczyć, co zresztą nie było bardzo trudne, bo gwiazdy świeciły dość jasno, a poprzedni ślad był wcale jeszcze wyraźny. Na moim wielbłądzie i teraz znużenia widać nie było, ja zaś, by mu okazać wdzięczność za jego wysiłki, gwizdałem mu rozmaite znane mi melodye, przerywając je tylko wtedy, kiedy mnie już wargi bolały.
Kiedy pierwszy brzask dzienny zamajaczył na wschodzie, byłem wprawdzie fizycznie znużony, lecz duchowo tak rzeźki, jak wczoraj, kiedy wyruszyłem z nad studni. Oznaczyłem południe jako termin powrotu, więc nie potrzebowałem się spieszyć. To też pozwoliłem wielbłądowi kroczyć powoli i cieszyłem się dokładnością, z którą jechałem w nocy swoim własnym tropem.
Mogło być około dziewiątej rano, kiedy zobaczyłem przed sobą łańcuch pagórków. Wkrótce rozpoznałem też trzy wzgórza, za którymi leżała ukryta studnia. Co się tam mogło dziać? Mimowoli popędziłem wielbłąda, zaraz jednak zatrzymałem go tak silnie, że odrazu stanął. Coś się tam stało, to pewne. Oto ujrzałem po lewej stronie szeroki trop, który niknął za trzema wzgórzami, a potem wysunął się znowu na prawo i szedł dalej ku północnemu wschodowi. Szerokość tropu wskazywała na to, że jeźdźców musiało być kilku.
Ruszyłem znowu naprzód, położyłem strzelbę na poprzek siodła a w rękę wziąłem rewolwer. Objechawszy lewy pagórek, zsiadłem z wielbłąda i zacząłem skradać się ostrożnie do miejsca, gdzie między dwa pagórki można było rzucić okiem na studnię. Zauważyłem odrazu, że była zasypana a powierzchnia zrównana z otoczeniem. Nikogo przy niej nie było.
Rozpoznałem tropy pięciu jeźdźców. Widziałem, że pięciokrotny trop prowadził do studni, poza nią jednak zauważyłem ślady ośmiu wiełbłądów. Toby wskazywało, że najpierw odjechali moi trzej ludzie,
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/376
Ta strona została przepisana.