czyłem człowieka zbliżającego się powoli z wahaniem i strachem. Był to mężczyzna bardzo długi, bardzo chudy, miał na sobie biały haik i olbrzymi turban tej samej barwy. Poznałem w nim mego blagiera i samochwalcę.
— Selimie, Selimie, to ja! — zawołałem do niego. Chodź prędzej, nie bój się!
— Tamalin, tamalin, ketir, słusznie, bardzo słusznie! — ryknął mi w odpowiedzi i puścił w taki ruch swoje nogi, że w pół minuty znalazł się już przy mnie.
— Chwała i dzięki Allahowi, że jesteś, effendi! — powitał mnie. — Teraz już wszystko dobrze, gdyż mam nadzieję, że pomożesz mi ocalić porucznika i Ben Nila. Gdybyś się jednak obawiał, to sam to wezmę na siebie.
— Nie chełp się! Pewnie znowu stchórzyłeś, kiedy tamci walczyli, w przeciwnym wypadku tutajby cię chyba teraz nie było.
— O effendi, dlaczego zapoznajesz stale moją odwagę? Postąpiłem z rozwagą, którą powinienbyś pochwalić. Zachowałem siebie, by móc ocalić przyjaciół.
— Lepiejby było, gdybyś ich był zaraz ocalił! — Gdzież oni?
— Tam.
Wskazał w kierunku tropu.
— To objaśnienie nie wiele mi powiedziało.
Z kim odjechali?
— Nie wiem.
— Przecież musisz wiedzieć, kto byli ci mężczyźni, którzy na was napadli. Musieliście mówić z nimi!
— Nie było mnie przytem, effendi.
— A gdzież byłeś?
— Tam za wzgórzem.
Wskazał miejsce, skąd właśnie nadszedł.
— Aha więc uciekłeś?
— Nie. Zająłem tylko stanowisko nadające się lepiej do obrony. Niestety tamci dwaj nie byli na tyle rozumni, ażeby póść za moim przykładem.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/380
Ta strona została przepisana.