Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/381

Ta strona została przepisana.

— Już rozumiem teraz. Twoje wymówki i upiększania nie znaczą u mnie nic. Czyż nie widzieliście tych pięciu nadchodzących?
— Nie.
— Więc nie staliście na straży?
— Owszem, nawet ja sam byłem wtedy na czatach.
— I nie widziałeś tych ludzi?
— Effendi, nie mogłem ich widzieć, była to bowiem pora modlitwy porannej, klęczałem więc na górze z twarzą zwróconą na wschód, ku Mekce. Ponieważ zaś tych pięciu nadeszło od zachodu, więc chyba trudno było ich widzieć.
— Nie kłam! Ślady wskazują, że napad nastąpił po modlitwie porannej. Gdybyś był klęczał tam na górze, widzianoby cię zdaleka i nie byłbyś uszedł nieprzyjaciołom.
— To co mówię jest prawdą, effendi. Byłem bardzo pogrążony w modlitwie.
— We śnie raczej! Ty spałeś! Przyznaj się!
Ton moich słów nie był jak sobie łatwo wyobrazić zbyt przychylny, toteż Selim spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i odpowiedział:
— Czy ci się nigdy nie przytrafiło effendi, zasnąć wśród modlitwy? Im głębsze nabożeństwo, tem bliższy sen.
— Ażeby czasu nie tracić, przyjmuję to, co mówisz, jako zupełne przyznanie się do winy. Zasnąłeś na posterunku, a kiedy się zbudziłeś, co zobaczyłeś?
— Nie widziałem nic, lecz słyszałem przy studni podniesione i groźne głosy. Poszedłem śmiało i zuchwale aż na krawędź wzgórza, ażeby spojrzeć na dół. Ale cóż zobaczyłem!
— No, co?
— To było okropne! Porucznik leżał na ziemi i bronił się przeciwko dwom ludziom, trzej inni pochwycili tymczasem Ben Nila. Chłopiec wbił jednemu z napastników nóż w serce, tak, że ten padł martwy, lecz dwaj pozostali powalili go na ziemię.