Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/384

Ta strona została przepisana.

Stał w postawie złamanej, jak oskarżony uczeń, spuścił oczy i nie miał odwagi odpowiedzieć.
— No, mówże! Mam słuszność, czy nie?
— Tamalin, tamalin ketir, masz zupełną słuszność, effendi! — wyrwało mu się z westchnieniem.
Przyznanie się jego brzmiało tak osobliwie, że gniew opuścił mnie odrazu. Co on temu winien, że ma takie zajęcze serce. A jego samochwalstwo? Ogólne doświadczenie poucza, że najwięksi tchórze są w słowach największymi bohaterami. Dlatego też mówiłem dalej łagodniej:
— Nareszcie powiedziałeś raz prawdę i mam nadzieję, że będzie to początkiem prawdziwej poprawy.
— O elfendi, ja nie jestem taki zły, jak sądzisz.
— Teraz nie mówmy o tem. Złem jest przedewszystkiem położenie, w którem znajduje się Ben Nil i porucznik. Musimy im natychmiast z pomocą pospieszyć.
— Oczywista, oczywista, to rozumie się samo przez się, ale jak?
— Jak dawno odjechali?
— Trochę więcej, jak przed godziną.
— Jakie wielbłądy mieli nieprzyjaciele? Juczne?
— Nie, mieli lekkie wielbłądy wierzchowe.
— Jeżeli tak, to czasu do stracenia nie mamy, muszę odjeżdżać zaraz.
— Ty? A ja co zrobię?
— Za karę powinienbym cię właściwie napędzić, jeszcze ci jednak tym razem daruję i pozwolę ci udać się ze mną.
— Przecież ja nie mam wielbłąda, bo mi go te łotry zabrały.
— Z tego wnoszę, że rozum ich niewielki. Po tem, że były trzy hedżiny osiodłane, powinni byli poznać, że jeszcze i trzeci jeździec gdzieś się ukrywa i powinni cię byli szukać. Oczywiście ucieszyłeś się, że tego zaniechali.
— O nie. Byłbym z nimi walćzył do ostatniej kropli krwi i...