Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/386

Ta strona została przepisana.

Wsiadłem na siodło i odjeżdżając, usłyszałem, jak: krzyczał za mną:
— Lwy i pantery! Allah kehrim, Boże bądź mi miłościw! Ja się bynajmniej nie lękam, ale ze zwierzętami, które nocą na żer wychodzą, w ciągu dnia nie powinno się walczyć. Effendi, zabierz mnie, zabierz!
Spojrzałem za siebie i zobaczyłem go, biegnącego za mną tak szybko, że haik powiewał jak chorągiew. Oczywiście nie zważałem na jego wołanie i przynaglałem wielbłąda do pośpiechu, ażeby jak najrychlej przebyć przestrzeń, dzielącą mnie od ściganych.
Wielbłąd biegł z tą samą szybkością, co wczoraj, a krok jego był przytem tak lekki i pewny, że kołysałem się łagodnie jak w karle i nie odczuwałem wcale nierówności terenu, choć było ich podostatkiem. Znajdowałem się między wzgórzami Dar Sukkot. Okolica była naprzemian piaszczysta lub pagórkowata, a im dalej jechałem, stawała się coraz bardziej skalistą. Tropy były na szczęście tak wyraźne, że nawet tam, gdzie kończył się piasek, nie straciłem ich z oczu.
Upłynęło półtorej godziny. Przejeżdżałem właśnie między dwoma pagórkami, kiedy zobaczyłem rabusiów na rozległej piaszczystej równinie. Wyjąłem z torby lunetę i zwróciłem ją w kierunku tej grupy. Dwie osoby jechały na przedzie, a dwie, prowadzące luźne wielbłądy, w tyle. W środku znajdowali się pojmani.
Rzuciłem okiem na rewolwery, które za pasem moim tkwiły i wziąłem strzelbę do ręki. Szybko zbliżałem się do ściganych. Kiedym był od nich oddalony o jakie ośmset kroków, jeden z jadących na przedzie odwrócił się przypadkiem i widocznie powiedział towarzyszom, że jakiś jeździec do nich się zbliża, gdyż oglądnęli się wszyscy. Byłem sam jeden, więc nie mieli powodu zbyt się mnie obawiać. Zatrzymali się, czekając, aż się przybliżę, ale jako ludzie ostrożni pochwycili za strzelby.
Były to długie flinty beduińskie, niebezpieczne li tylko z blizka. Jeńcy byli skrępowani i z ich strony nie mogłem spodziewać się pomocy. Musiałem więc zdać