Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/387

Ta strona została przepisana.

się tylko na siebie. Kiedy zatrzymałem wielbłąda, odległość między nami wynosiła około trzysta kroków. Tak daleko ich flinty nie niosły, ja przeciwnie byłem pewny, że moje kule dolecą do nich i nie chybią celu. Dzięki temu miałem nad nimi przewagę. Teraz zależało wszystko od zachowania się jeńców. Jeśliby zdradzili słowem lub znakiem, że mnie znają i że przybywam im na ratunek, znacznieby moje zadanie utrudnili.
Jeden z rabusiów skinął na mnie, bym się zbliżył, a ja odpowiedziałem mu tem samem skinieniem. Powiedział potem do towarzyszy kilka słów, podjechał bliżej i zatrzymał się w odległości może stu kroków.
— Kto ty jesteś? — zapytał.
— Sajih[1] z Kahiry — odpowiedziałem.
— Czy od nas czego potrzebujesz?
— Tak. Mam do ciebie prośbę i jeśli ją spełnisz, spełnię i ja także twoje życzenie.
— Nie mam żadnego!
— Zdaje mi się, że je będziesz miał wkrótce. Chodź bliżej!
— Nie, chodź ty do mnie!
Chcąc mój cel osiągnąć, musiałem usłuchać tego wezwania i zsiadłszy z wielbłąda, poszedłem zwolna ku niemu. Reguły pustyni nakazywały mu uczynić to samo. Zsiadł więc także i z godnością począł się ku mnie zbliżać. Kiedyśmy się zrównali, spojrzał mi bystro w twarz, podał mi rękę i powiedział:
— Sallam aalejkum! Bądź moim przyjacielem.
— Aalejk sallam! Będę twoim przyjacielem, jeśli ty moim zostaniesz. Wiesz już, kto jestem i skąd przybywam. Czy mogę dowiedzieć się teraz, do którego szczepu należysz i gdzie jest kres twojej podróży?

Nóż i głownie dwu pistoletów wyzierały mu z za pasa. Oparł się na flincie, jak ktoś pewny siebie zupełnie i odpowiedział:

  1. Podróżny.