— Mylisz się znowu; nie przejeżdżaliśmy nigdzie przez obozowisko.
— I owszem.
— Gdzież ono było?
— Znajdowało się obok ukrytej studni, którą otworzyliśmy, a ty ją znowu zamknąłeś.
Teraz zaczęło mu być nieswojo. Zaczął przesuwać nóż i pistolety, ściągnął brwi i rzekł:
— Więc ty tam byłeś? Ja ciebie wcale nie widziałem.
— Wyjechałem na pustynię, aby wyćwiczyć mojego wielbłąda w rączości. Kiedy wróciłem, nie było już moich służących. Zamiast nich zastałem grób ze zwłokami obcego.
— Czy otworzyłeś go?
— Musiałem go otworzyć, chcąc zobaczyć, czy ten zmarły nie jest moim służącym. Ujrzawszy obce oblicze, dosiadłem wielbłąda i pojechałem waszym śladem, ażeby powiedzieć ci moje życzenie, a potem wypełnić twoje.
— A więc powiedz, czem ci się mogę przysłużyć?
— Oddaj mi moich służących.
Twarz nie drgnęła mu nawet. Nie rozjaśniła się, ani też nie sposępniała, kiedy zapytał:
— A jakie ma być moje życzenie?
— Żebym pozwolił ci jechać bez przeszkody.
Roześmiał się szyderczo, spojrzał na mnie z niesłychanem lekceważeniem i zapytał:
— A jeżeli nie spełnię twego życzenia, co uczynisz?
— W takim razie i ja nie spełnię twojego.
— Chcesz nas tu może zatrzymać?
— To byłoby zbyteczne, gdyż cię już przecież zatrzymałem.
— Ale bez skutku. Odejdę, kiedy mi się spodoba.
— W każdym razie daleko nie dojdziesz.
— Szaleńcze! Ty jesteś sam, nas jest czterech, a tak mówisz, jakbyś miał stu przeciwko nam.
— Bo też w istocie znaczę wobec was tyle, co stu wobec czterech.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/389
Ta strona została przepisana.