Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/390

Ta strona została przepisana.

— Jesteś waryat! — huknął na mnie. — Gdybyś wiedział, kto jesteśmy, czołgałbyś się w prochu przed nami.
— Nazwałeś się podróżnym, a ja także nim jestem. Bądź jednak, czem ci się tylko podoba, ale teraz jako podróżni jesteśmy sobie równi. Czy jestem waryat, czy mam zdrowe zmysły, o tem przekonasz się wkrótce.
— Zbytnio swej broni ufasz. Jest to wprawdzie strzelba europejska, ale w twoim ręku nie ma ona wartości.
— Mylisz się znowu. Umiem doskonale obchodzić się z bronią, jestem Europejczykiem.
— A więc chrześcijaninem! Niech cię Allah potępi! Jak ty giaurze śmiesz zatrzymywać mnie tutaj i dawać mi przepisy?
— Życzysz mi, żeby mnie Allah potępił, a ja ci życzę uprzejmie, żeby cię chronił. Uważaj jednak, bo jeśli powiesz jeszcze jedną obelgę, to kres dni twoich nastąpi natychmiast.
— Ty mi grozisz, ty...
Zatrzymał się, pochwycił ręką pistolet, gdyż ja wydobyłem rewolwer.
— Precz z ręką! — krzyknąłem na niego. — Jeśli broń twoja poruszy się tylko lekko, będziesz trupem. Przeceniasz sam siebie, bo jestem rzeczywiście wobec was jak stu wobec jednego.
Zobaczył rewolwer zwrócony groźnie do siebie, więc cofnął rękę, ażeby jednak coś odpowiedzieć, rzekł:
— Nie chwal się! Wystarczy, żebym zawołał moich ludzi i będziesz zgubiony.
— Spróbuj. Po pierwszem słowie, dosłyszalnem stąd o dwadzieścia kroków, dostaniesz kulą w serce.
— To zdrada, haniebna zdrada! — rzekł wściekły, lecz ostrożnie przytłumionym głosem.
— Jakto? — Przyszedłem do ciebie, ponieważ dałeś mi znak usiadłem, gdyż musiałem pójść za twoim przykładem.