tylko kule mogły tę sprawę rozstrzygnąć. Przerażała mię myśl, że może zajść konieczność zabicia kilku ludzi, postanowiłem więc strzelać tylko w razie ostatecznym, to jest gdybym moich towarzyszy w inny sposób nie zdołał z niewoli uwolnić.
Mój interlokutor dojechał do swoich ludzi i wtedy dopiero w tył się oglądnął. Nie zobaczył mnie, gdyż już byłem ukryty za wysoką na łokieć i takąż szeroką falą piasku, którą pospiesznie usypałem, by mi w razie potrzeby służyła za zasłonę. W ciasnem wgłębieniu leżała lufa strzelby tak, że przy mierzeniu głowy nie było widać. Ażeby szybko nabijać, położyłem sobie kilka naboi pod ręką.
Obcy rozmawiał przez chwilę ze swoimi ludźmi, poczem obił się o moje uszy głośny szyderczy śmiech na cztery głosy. Uważali groźby moje za pusty dźwięk i sądząc po swoich strzelbach, nie przypuszczali, że moja aż tam do nich doniesie. Wymierzyłem do tego, z którym przed kilku minutami rozmawiałem, w ostatniej chwili jednak przyszło mi na myśl, że ludzie ci bądź co bądź oszczędzali jeńców, choć przecież mogli ich zabić. Myśl ta skłoniła mię do łagodności, postanowiłem jednak wystrzelać im wielbłądy. Łatwo mi przytem było nie zranić naszych, gdyż dwa z nich niosły porucznika i Ben Nila, a trzeciego prowadzono luźnie za uzdę. Obcy siedzieli na swoich.
Ruszyli z miejsca, potrząsnęli ku mnie pięściami i roześmiali się znowu. Zachowali opisany już porządek marszu. Na czele jechał ten, z którym rozmawiałem, zapewne dowódca, obok niego jeden z towarzyszy a za jeńcami jechali dwaj inni zbrojni. Zmierzyłem i wypaliłem do wielbłąda dowódcy, który też runął na ziemię, gniotąc jeźdźca pod sobą. Drugi strzał ugodził z tym samym skutkiem zwierzę jego sąsiada. Głośne okrzyki i przekleństwa doleciały aż do mnie. Chwilowe zamięszanie dało mi aż nadto czasu do ponownego nabicia strzelby. Oba następne strzały położyły trupem wielbłądy jadących z tyłu. Został już teraz tylko jeden
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/392
Ta strona została przepisana.