ich wierzchowiec i trzy nasze hedżiny. Teraz już hultaje nabrali respektu i w zachowywaniu się ich nie było nic wyzywającego. Gdyby mogli byli szukać ukrycia za jeńcami, byliby bezpieczni przed moimi strzałami, ale tej osłony już na szczęście nie było, bo hedżiny przerażone krzykiem i strzelaniną, popędziły na pustynię ze skrępowanymi jeńcami. Obcy wygramolili się z pod wielbłądów, spojrzeli ku mnie bezradnie, a potem zamienili słów kilka, przyczem poznałem po gestach, że chcieli uciec. Zerwałem się, zmierzyłem do nich ze strzelby i zawołałem:
— Stać, bo strzelam.
Przekonali się już dostatecznie, że z kulami mojemi niema żartów i usłuchali wezwania.
— Odrzućcie flinty! Kto swoją zatrzyma w ręku, będzie zastrzelony! — mówiłem dalej.
I ten rozkaz wykonano, ja zaś ruszyłem ku nim, ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Mogłem ich już wolno puścić, chciałem jednak, żeby mnie wprzód za poprzednie obelgi przeprosili. Przybywszy do nich, odłożyłem zawadzającą mi strzelbę, a wziąłem w rękę a rewolwer, ażeby wciąż trzymać ich w szachu. Wszyscy czterej patrzyli przed siebie ponuro, słowa jednego nie mówiąc; najposępniejszą była twarz dowódcy.
— Dwa razy wyśmialiście się ze mnie — powiedziałem. — Czy uczynicie to jeszcze po raz trzeci?
Odpowiedzi nie było.
— Czy pojmujesz teraz, że byłem wobec was jak stu wobec jednego? Pojmałem was, nie zraniwszy nawet nikogo, a wy zapomnieliście całkiem o obronie. No, jak myślicie, co ja z wami uczynię, wy dzielni jeźdźcy bez wielbłądów.
Zaden z nich nie odpowiedział; wszyscy patrzyli przed siebie z wściekłością.
— Przypatrzcie się tej małej broni! — mówiłem dalej. — Jest w niej sześć kul a to dla was aż nadto. Puszczę was jednak wolno, gdyż takich nędznych stworzeń wcale się obawiać nie potrzebuję, przedtem jednak
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/393
Ta strona została przepisana.