Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/397

Ta strona została przepisana.

— Jak obchodzono się z wami? — zapytałem.
— Ani źle, ani dobrze — odrzekł porucznik. — Nic do nas nie mówili, a całe ich zachowanie się robiło wrażenie, jakbyśmy dla nich nie istnieli wcale.
— Ale sami z sobą musieli chyba rozmawiać?
— Bardzo nie wiele, a i to o rzeczach całkiem zwyczajnych.
— Czy z ich rozmowy można było wywnioskować, kim i czem są, skąd przybywają i dokąd dążą?
— Nie. Nie nazywali się nawet po imieniu.
— Poznaję z tego, że byli bardzo ostrożni, i że im zależało na tem, aby nikt nic o nich nie wiedział. Czyż nie pytali was, w jaki sposób dostaliście się do studni?
— Pytali się, ale żadnej odpowiedzi od nas nie otrzymali ani na to pytanie, ani na żadne inne. O tobie i o Selimie zgoła nic nie wiedzą. Woleliśmy milczeć, aniżeli ściągnąć na siebie twoją naganę.
— Postąpiliście rozumnie, bądź co bądź jednak byłoby mi bardzo na rękę, gdybym wiedział, czy znali ukrytą studnię, czy też tylko przypadkiem znaleźli się w tej okolicy.
— Znali ją i bardzo ich to złościło, żeśmy im tak mało wody zostawili.
— W takim razie wiem, za co mam ich uważać. Zdradziło ich to, że tę studnię znali, teraz już nie wątpię, że trafiliśmy na poszukiwanych przez nas łowców niewolników.
— To niemożliwe, effendi, bo przecież w ich orszaku żadnych jeńców nie było.
— Istotnie, ale to była tylko straż przednia; tych pięciu ludzi miało się starać o kwatery, o wodę i wogóle mieli czuwać nad bezpieczeństwem transportu.
— Jeśli tak, to wielki błąd popełniłeś, pozwalając im umknąć. Trzeba ich było zatrzymać i dokładnie wybadać. Przecież ich relacye bardzoby nam się teraz przydały.
— Jestem innego zdania. W takich ważnych chwilach zwykłem postępować z rozwagą i obliczać skutki