Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/398

Ta strona została przepisana.

tego, co czynię. Gdyby mi przyszło na myśl wypytywać ich, nie byłbym się niczego dowiedział. Powiedzieliby mi wszystko, tylko nie prawdę. A ponieważ nie mógłbym dowieść im kłamstwa natychmiast, więc lepiej się stało, że ich wolno puściłem. Teraz przynajmniej nie będą się chełpili, że mnie w pole wywiedli.
— No tak, ale ich teraz niema, a my ani jotę nie jesteśmy mędrsi, niż przedtem.
— Właśnie dlatego, że ich niema, będziemy niebawem wiedzieli wszystko, bo sami mi powiedzą to, coby teraz przedemną zataili.
— Co ty mówisz? Kiedy ci powiedzą i gdzie? Jak ich do tego zmusisz?
— Puściłem ich wolno, by ich potem nad Bir Murat podsłuchać. Za trzy godziny będę koło studni, oni zaś, nie mając wielbłądów, przybędą tam dopiero wieczorem, i dzięki temu dość dużo czasu mi pozostanie na wyszukanie sobie kryjówki, z której będę mógł całą ich rozmowę podsłuchać.
— Effendi, musieliby chyba być ślepi i głusi, gdyby cię nie widzieli i nie słyszeli.
— Zostaw to już mnie i o skutek się nie obawiaj.
— Jeżeli cię jednak spostrzegą, będziesz zgubiony. Kto wie zresztą, czy tam dziś jaka karawana nie obozuje, a ostrzegam cię, że ludzie tutejsi nie są wrogami niewolnictwa i na wezwanie łowców z pewnością przeciwko tobie się zwrócą.
— Wiem o tem i jestem nawet pewien, że spotkam tam nieprzebłaganego wroga mojego, Murada Nassyra, który będzie na moje życie nastawał.
— Tem więcej przeto powinieneś się mieć na baczności i radzę ci, abyś nie szedł sam, ale wziął z sobą mnie i kilku żosrierzy.
— Ja jednak twojej rady posłuchać nie mogę, bo własnym siłom w tym wypadku najzupełniej ufam, a zresztą obecność żołnierzy miałaby tylko ten skutek, że i ich i mnie tem prędzejby zauważono. W każdym razie jednak zaprowadzimy ich na jakieś zasłonięte