Wierny Ben Nil prosił mnie, by mi mógł towarzyszyć, lecz nie mogłem mu na to pozwolić. Byłbym go wziął z sobą chętnie, gdyż był nie tylko odważny, ale i roztropny, a czworo oczu i uszu zawsze lepiej widzi i słyszy, aniżeli dwoje, ale teren był zbyt uciążliwy, a on nie miał wprawy w podchodzeniu. Jeden fałszywy krok mógł nas przecież zdradzić.
Upłynęło pół godziny, zanim z krawędzi parowu zeszedłem na jej dno. Gwiazdy nie świeciły jeszcze, więc schodzenie można było nazwać wprost karkołomnem. Posuwałem się naprzód powoli, badając często niepewne miejsca rękoma, zanim nogę na głazie postawiłem. Wreszcie światełko jakieś, majaczące w dali, powiedziało mi, że byłem już blizko celu.
Ciemne, szare ubranie, które na sobie miałem, było swą barwą tak zbliżone do otaczających mię skał, że z odległości kilku kroków z pewnością niktby mnie nie dojrzał. Jasny haik zostawiłem w obozie. Do zakrycia twarzy służyła mi kaffia, czyli chustka, O powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Składa się ją na krzyż i przymocowuje się do tarbusza (fezu) w ten sposób, żeby jeden koniec osłaniał twarz, a drugi tył głowy i szyję. Biedacy noszą wełniane lub półwełniane kaffie, bogaci używają jedwabnych, za które w Kairze płaci się po piętnaście franków i więcej. Chustki te, wyrabiane przeważnie w Cuk i w Bejrucie, są dość ozdobne i mają zwykle niebieski lub czerwony deseń