Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/404

Ta strona została przepisana.

na tle złocistem lub białem. Moja kaffia była jednak ciemna. Uzbrojony byłem w nóż i rewolwery.
Światło, które przed sobą zobaczyłem, pochodziło od ognia podtrzymywanego suszonym gnojem wielbłądzim, jedynym materyałem opałowym pustyni. Ponieważ tego materyału nigdy niema wiele, przeto podróżni z oszczędnościowych względów rozpalają ogniska małe i zaledwie tlące. I to, które przed sobą widziałem, świeciło bardzo słabo, co mi było oczywiście na rękę, gdyż jasny płomień mógł mnie łatwo zdradzić.
Owinąłem sobie głowę kaffią w ten sposób, że oprócz oczu cała twarz była zakryta, położyłem się na ziemi i w tej pozycyi posuwałem się naprzód.
Ciasno dotąd stojące ściany skalne, zaczęły się rozstępować i zobaczyłem przed sobą po prawej ręce jeszcze dwa tlejące ogniska. Dokąd miałem się zwrócić? Z tych trzech ognisk należało wywnioskować, że obozują tutaj trzy gromadki ludzi. Nie mogli to być jeszcze łowcy, których chciałem podsłuchać, w każdym razie jednak przybycia ich należało spodziewać się niebawem. Gdzie rozłożą się obozem? Byłem pewny, że wyszukają sobie jakieś miejsce nieopodal od wody, gdyż po pieszej wędrówce przez pustynię, musieli być bardzo spragnieni. Bądź co bądź chciałem wiedzieć, kogo mam przed sobą na razie. Na obecność Murada Nassyra mogłem liczyć z pewnością.
Zwróciłem się najpierw na lewo, skąd dolatywał do moich uszu cichy dźwięk rababy czyli skrzypiec o jednej strunie. Wkrótce dosłyszałem także brzęczenie kamandży czyli skrzypieć dwustrunnych z łupą z orzecha kokosowego jako pudłem, a nakoniec świst cammary i szabbabi, czyli piszczałki i fletu najpospolitszej konstrukcyi.
Tego, co grano, nie można wedle naszych pojęć nazwać muzyką. Nie było w tem ani taktu ani melodyi ani harmonii. Wszyscy czterej artyści ciągnęli smyczkami albo dęli w instrumenty, jak się któremu podobało, i ten bezładny hałas był dla tych ludzi koncertem.