marzyć o tem, aby go wyprzedzić i ukryć się w jej pobliżu, a ponieważ był już za mną niedaleko, musiałem usunąć się na bok. Zaledwie parę kroków zrobiłem, kiedy przybysz zawołał:
— Hej strażniku! Gdzie światło?
Głos ten wydał mi się znajony, nie mogłem sobie jednak przypomnieć, gdzie go słyszałem i kiedy. Wiedząc, że człowieka tego przyjmą ze światłem, musiałem się schować czemprędzej. Zakradłem się więc za namiot grubego Turka; nie czułem się tam bezpiecznym i postanowiłem zaszyć się w gęste poblizkie zarośla. Na moje nieszczęście były to kolczaste mimozy. Ich igły przebijały mi odzież, chustkę na twarzy i kłuły w obnarzone ręce, w dodatku uważałem za rzecz możliwą, że pod krzakami natrafię na niedźwiadki, a może nawet i na assaleje czyli najjadowitsze węże pustyni. Ich ukąszenie byłoby dla mnie w obecnych warunkach bezwarunkowo śmiertelne.
Bądź co bądź, byłem teraz dobrze ukryty i mogłem zobaczyć wszystko, co się dziać będzie. Na zawołanie przybysza zjawili się wkrótce dozorcy z pochodniami z włókien palmowych, które przy ognisku zapalono. Światło ich zatoczyło szeroki krąg, ale do krzaka, pod którym się ukryłem, na szczęście nie doszło. Jeździec zsiadł z wielbłąda, a dozorcy skrzyżowali ręce na piersiach i skłonili się głęboko. Musiał to być człowiek bardzo dostojny albo pobożny. Tylko to mię uderzyło silnie, że nie miał przewodnika ani towarzysza, i sam jechał nocą przez pustynię. Kiedy go Murad Nassyr zobaczył, zerwał się natychmiast i zawołał:
— Abd Asi! Na Allaha, czy to być może? Ani mi przez myśl nie przeszło, że cię tu spotkam.
Na ten okrzyk odwrócił się przybyły i wtedy mogłem mu się dokładnie przypatrzyć. Rzeczywiście, był to Abd Asl, „święty fakir.“ W pierwszej chwili chciałem wybiec z ukrycia, aby z nim wszystkie rachunki załatwić, musiałem sobie jednak na razie jeszcze tej przyjemności odmówić.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/406
Ta strona została przepisana.