Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/411

Ta strona została przepisana.

niema. Obraził mnie i jesteśmy Śmiertelnymi wrogami; czy sądzisz, że wobec tego pozwoliłbym mu używać mego statku?
Twarz fakira musiała przybrać wyraz największego rozczarowania; nie widziałem jej, ale za to słyszałem, jak pełen głębokiego smutku zapytał:
— Jakto? Więc on nie na sandale? Więc znajdujemy się jeszcze na tropie fałszywym?
— Tak jest; tym razem znowu wam umknął. Masz słuszność, że ten giaur jest w przymierzu z szatanem.
— A nie wiesz przypadkiem, dokąd się udał?
— Nie wiem, i nawet odgadnąć mi to trudno. Uważam jednak za prawdopodobne, że będzie w Abu Hammed przed wami, jeśli wogóle zamierzał tam się udać. Zresztą, kto wie, czy z Korosko nie wyruszył do Korti, ażeby stamtąd przez pustynię Bajuda udać się wprost do Chartumu.
— Z czegóż to wnosisz? Byłeś może obecnym przy jego odjeździe?
— Nie. Odjechałem wcześniej, niż on, lecz doścignął mnie wkrótce, i właśnie tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Siedział z porucznikiem reisa effendiny przed bramą kanu i.....
— Z kim? — przerwał mu fakir. — Reis effendina wysłał do Korosko porucznika?
— Tak. Porucznik przesłuchiwał mnie i twierdził że mnie zna. Miał słuszność, ale się tego wyparłem. Nie mogłem tam pozostać ani chwilki dłużej, wynająłem pierwsze lepsze wielbłądy i wyruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce potem doścignął mnie na pustyni giaur i porucznik. Jechali na wspaniałych wielbłądach a mieli przy sobie Selima i Ben Nila.
— Ben Nila? Alłah, Allah! Znałem takiego człowieka, ale on już nie żyje.
— Majtek z Gubator?
— Tak, ale skąd przyszło ci na myśl wymienić tę miejscowość?