Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/412

Ta strona została przepisana.

— Bo mówię właśnie o człowieku, którego za zmarłego uważasz. Zwabiłeś go, jak mi sam opowiadał do studni, ale ten obcy niewierny uwolnił go i zabrał ze sobą.
— To niemożebne! — rzekł fakir prawie z płaczem.
— A jednak tak jest istotnie. Ben Nil jest teraz sługą giaura.
— Allah kehrim! Tego za wiele. A więc wszyscy trzej, którzy mieli umrzeć, są teraz razem. A przecięż zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Więc jeszcze jeden wróg nam przybywa. Mam w ręku władzę zgubienia ich wszystkich i przysięgam na proroka, oraz na brodę jego, że to uczynię. Będę ich ścigał, choćby do Bahr el Ghazal. Poszukam syna i jeśli sam ich nie znajdę, oddam ich w jego ręce. Może przecież wiesz, gdziebym ich teraz mógł spotkać?
— Nie mam pojęcia. Jechali przez krótką przestrzeń drogą karawanową, a potem jak wskazywały ślady, zjechali na prawo.
— W takim razie muszę spieszyć do Abu Hammed. Jeśli ich tam niema, to roześlę ludzi do Berber, Korti i do Debbe. W jednej z tych miejscowości w każdym razie przynajmniej na jakiś ślad ich natrafię.
— Żałuję bardzo, że ci tak spieszno, bo ucieszyłem się twoim widokiem i miałem nadzieję, że będziemy dalej razem jechali.
— To niemożebne! Ty masz harem ze sobą i możesz jechać powoli, a mnię się istotnie spieszy. Kiedy oni odjechali z Korosko?
— W poniedziałek rano.
— A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko, a ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni.
Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent, a ktoś zawołał głosem donośnym: )
— Hej dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody.