Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/413

Ta strona została przepisana.

Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem, a blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię a przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów, bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy w przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.
Trzej inni, byli to ludzie wysłani przez główną siłę łowców, ażeby na pięciu wielbłądach sprowadzić wodę z Bir Murat, i ci właśnie spotkali po drodze swoich nieszczęśliwych towarzyszy. Okazało się teraz dowodnie, że moje przypuszczenia były prawdziwe. Jeźdźcy spotkani na pustyni, byli istotnie przednią strażą zbójeckiej karawany, która teraz wpaść nam w ręce musiała.
Cieszyłem się tą nadzieją, a równocześnie tem mniej byłem zadowolony z mego obecnego położenia, bo chciałem koniecznie podsłuchać rozmowę łowców niewolników, a tymczasem leżałem za namiotem i z miejsca się ruszyć nie mogłem. Obawiałem się, że nie zatrzymają się długo i że nie znajdę sposobności zbliżenia się do nich. Na moje szczęście stosunki ułożyły się wkrótce korzystniej, znacznie nawet korzystniej, aniżeli mogłem przypuszczać.
Oto Murad Nassyr wyszedł z fakirem z namiotu, a zobaczywszy przybyłych, zawołał pełem zdziwienia:
— Allah, Allah! Znowu cud! Oto mamy znów przyjaciela, którego nie mogliśmy się tu spodziewać, Malafie, zbliż się, napij się z naszej czary i wypal z nami fajkę powitania.
Malaf zwrócił się do nich. Był to dowódca owych ludzi, którym odebrałem jeńców.
— El Ukkazi i Abd Asl, ojciec naszego władcy! zawołał zdumiony. — Niechaj Allah śle wam łaskę