Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/414

Ta strona została przepisana.

i szczęście na każdym kroku! Pozwólcie, aby was sługa wasz powitał!
Przystąpił do nich i skłonił się głęboko.
— Czy jesteś tutaj przypadkiem? spytał się fakir.
— Nie. Bierzemy wodę dla karwan er requiq[1].
— Każ więc swoim ludziom napełnić wory, a ty tymczasem przyjdź do nas do namiotu. Chciałbym cię o syna zapytać.
Słysząc to, ucieszyłem się bardziej, niż gdyby mi kto tysiąc franków darował, gdyż byłem pewien, że dowiem się nie tylko o tem, co chciałem wiedzieć pierwotnie, lecz także wiele innych ważnych rzeczy.
Pochodnia płonęła więc dalej, dopóki worów nie napełniono. Z początku obawiałem się, aby mnie przy jej świetle nie zauważono, zaraz jednak stwierdziłem z wielkiem zadowoleniem, że krzak jest dość gęsty i szeroki, by zakryć mnie całkowicie. Nie namyślając się więc długo, wsunąłem głowę pod płócienną ścianę, a wkrótce potem wszedł do namiotu Malaf, wydawszy wprzód swoim ludziom odpowiednie wskazówki. Chociaż rogoża zasłaniała wejście, to jednak przez szparę między nią a odrzwiami tyle światła do wnętrza wpadało, że wszystkich trzech rozmawiających widziałem przez chwilę dokładnie. Gdy Malaf usiadł, rzekł stary fakir:
— Sądziłem, że jesteście teraz nad górnym Nilem. Nie myślałem, że was tak rychło zobaczę. Widocznie połów poszedł wam łatwo, a i z transportem musieliście się szybko załatwić.
— Nie byliśmy wcale przy Bar el Gazal, lecz obraliśmy kierunek zachodni.
— A więc do Kordofan? Ciekawym jednak, pocoście tam dążyli; tam przecież niema nic do zabrania!
— Byliśmy dalej.

— A zatem w Dar-fur. To jeszcze bardziej zagadkowe, bo niewolników tam urodzonych, nikt już dziś nie kupuje.

  1. Karawana niewolników.