Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/423

Ta strona została przepisana.

dotąd. Choć na niebie iskrzyły się gwiazdy, otaczała mię dokoła nieprzejrzana ciemność. Naraz posłyszałem jakiś szelest w pobliżu. Zdawało mi się, że pochodził gdzieś z ponad mej głowy. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Z pięć minut panowała zupełna cisza, kiedym się jednak znowu kilka kroków naprzód posunął, stoczył się z góry kamyczek, za nim drugi, a po chwili zdawało mi się, że kamienista lawina spada w moją stronę.
— Allah kehrim! — wrzasnął ktoś przeraźliwie.
Łoskot wzmagał się coraz bardziej, rzuciłem się przeto w bok, by mnie jaki kamień nie ugodził. Niestety, dostałem się z deszczu pod rynnę, gdyż coś wielkiego i ciężkiego, choć nie tak twardego jak głaz, runęło na mnie z góry. Zerwałem się z ziemi, choć nie poszło mi to tak łatwo, gdyż ciężko ugodzony w głowę i plecy, czułem w nich ubezwładniający ból. Przedemną leżało coś długiego i czarnego, co na mnie spadło. Wyciągnąłem rękę i natrafiłem palcami na nos jakiegoś człowieka. Nie wiedziałem zrazu, kto to był i czy się zabił, czy tylko omdlał. Wziąłem go za głowę, ażeby zbadać żyłę pulsową na skroni i dotknięcie to było w skutku zupełnie niespodziane, bo człowiek ten krzyknął głośno, zerwał się i popędził przed siebie, na szczęście nie ku studni, lecz w przeciwnym kierunku. Pospieszyłem oczywiście za nim. Susy długich nóg jego wydawały mi się prawdziwie „selimowymi“ i byłby mi umknął niezawodnie, gdyby się nie potknął o kamień, i nie upadł na ziemię. Rzuciłem się na niego natychmiast i ścisnąłem go za gardło, ażeby nie mógł krzyczeć. Nie ruszał się i nie bronił. Obmacałem twarz jego, ponieważ było za ciemno, bym wzrokiem mógł jego rysy rozpoznać. Rzeczywiście nie pomyliłem się. Odjąłem mu rękę od gardła i powiedziałem:
— Mów pocichu, Selimie! Czyś ranny?
Na dźwięk mojego głosu zerwał się znów czemprędzej i odpowiedział:
— To ty, effendi? Chwała Allahowi, że nie potrzebuję już nieżywego udawać!