Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/424

Ta strona została przepisana.

— Skąd się tu wziąłeś?
— Stąd, z góry — wskazał na wysoką ścianę skalną.
— Podziękuj Allanowi, że mnie spotkałeś. Czuję się wprawdzie, dzięki tobie, jak rozbity, gdybyś był jednak runął wprost na kamienie, leżałbyś tutaj teraz z połamanemi żebrami. Czego ty tam w górze szukałeś?
— Chciałem zejść ze skały, aby ciebie ocalić.
— Oj głupi, głupi! Nie byłem wcale w niebezpieczeństwie.
— Tak długo nie było cię widać, żeśmy się już bać o ciebie zaczęli, więc ja jako najmężniejszy z bohaterów wyruszyłem, by cię odszukać. Kiedym ze skały schodził, obsunął się kamień i zjechałem prędzej, niż miałem zamiar.
— To znowu jedno z bezmyślnych głupstw twoich. Gdybym naprawdę znajdował się był w niebezpieczeństwie, to już nie ty chyba zdołałbyś mnie ocalić.
— Ależ, effendi, jestem jak stworzony na twego obrońcę!
— Nie mów mi już o sobie, bo znam cię dosyć dawno i wiem, że twoje nazwisko zapisano w księdze kismet między imionami tych, których Allah stworzył po to, aby byli bohaterami bezmyślnych czynów. Mógłbyś był twoją niewczesną wyprawą mnie i nam wszystkim przynieść szkodę największą! Zresztą nie mam teraz czasu na sprzeczki; czy umiesz piąć się po górach?
— Wolę się wspinać do góry, niż spadać w dół.
— Chodźże więc zaraz za mną. Tędy najłatwiej wydostaniemy się na górę.
Sam byłbym wyszedł szybko, ale Selim, o ile był dobrym piechurem, o tyle złym turystą. Formalnie wlec go za sobą musiałem, a kiedy wkońcu dostaliśmy się na górę, musiałem zatrzymać się, by zaczerpnąć oddechu.
Zasłużył on właściwie na porządną karę, lecz wiedziałem z góry, że będzie bezskuteczna. Jego towa-