Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/428

Ta strona została przepisana.

Jeśli się tu rozłożą obozem, zaatakujemy ich z dwu stron. W takim razie będą mieli przed sobą i za sobą skały, a z prawej i lewej strony nas i muszą nam wpaść w ręce.
— Masz słuszność. Kiedy wyjdziemy na górę?
— Im rychlej, tem lepiej. Nie mamy tu już czego szukać i należy się jak najrychlej oddalić. Nie wiadomo, co się stać może. Kto wie, czy znowu nie wysłali naprzód kilku jeźdźców; gdyby tak było, to ci pod żadnym warunkiem nie powinni nas tutaj zobaczyć. Przykryjcie więc napowrót studnię, ale tak, żeby nie można było poznać, że tu ktoś był, a ja poszukam z tej i z tamtej strony stanowiska, z któregoby najłatwiej można było przejść do ataku.
Ku naszej radości, znalazłem w pobliżu dwa takie miejsca. Jedno leżało mniej więcej o tysiąc kroków przed a drugie prawie w tej samej odległości za studnią. Gdybyśmy się dziś wieczorem rozdzielili i temi dwiema drogami zeszli na dół, musielibyśmy dostać między siebie obozującą na dole karawanę.
Wróciwszy do jamy z wodą, zastałem ją już zasypaną. Wyrównałem grunt, ażeby całkiem zatrzeć ślady naszego pobytu, poczem udaliśmy się, prowadząc wielbłądy jedną ze wspomnianych dróg na górę. Szedłem z tyłu, ażeby zacierać w ciągu dalszym ślady. Przybywszy na górę, musieliśmy się rozejrzeć za jakąś bezpieczną i wygodną kryjówką. Poszedłem na zwiady i znalazłem w pobliżu doskonałe miejsce. Wzgórek, dochodzący tuż do brzegu wadi, miał po drugiej stronie zagłębienie, mogące dostatecznie pomieścić nas i nasze zwierzęta. Tam rozbiliśmy obóz.
Pierwszą moją czynnością było oczywiście wysłanie straży na wzgórze, skąd rozlegał się na wszystkie strony tak szeroki widok, że nikt nie mógł zbliżyć się do wadi niedostrzeżony przez strażnika. Uczyniłem to raczej z przyzwyczajenia, niż z konieczności, bo za dnia nie można było w tych odludnych stronach spodziewać się wędrowca, karawana zaś miała nadejść dopiero