Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/430

Ta strona została przepisana.

— Co takiego? — zapytał porucznik.
— To moi dawni znajomi. Ten na przedzie, to Abd el Barak, mokkadem Kadiriny i serdeczny mój przyjaciel z Kahiry, o którym ci opowiadałem. Drugi to muzabir, kuglarz, który kilkakrotnie na życie moje godził.
— Allah! Czy się nie mylisz?
— Nie, bo widzę ich twarze tak wyraźnie, jakbym je miał przed sobą.
— A trzeci?
— Tego nie znam. Musi to być szejk, gdyż odwrócił w tył kaptur chramu[1] i ma na fezie el arabs.
— To będzie pewnie przewodnik.
— Nie przypuszczam. Mokkadem musi znać studnię i on przewodniczy, bo jedzie na czele. Szejk jest właścicielem wielbłądów.
— To możliwe, a nawet prawdopodobne. Skąd oni się tu jednak biorą i czego tu chcą?
— Tego oczywiście nie wiem, lecz się dowiem wkrótce, bo ich podsłucham. Chciałbym tylko, żeby się zatrzymali nad studnią, bo tutaj przyszłoby mi to najłatwiej. Należy się jednak liczyć także z tą możliwością, że oni nie znają wcale ani tego wadi, ani studni i tylko przypadkiem tędy przejeżdżają. Musimy zaczekać, czy zostaną tu, czy też dalej pojadą.

Trzej jeźdźcy dotarli już do przeciwległego brzegu wadi i zjeżdżali w nie w wygodnem miejscu. Z mego stanowiska nie mogłem spojrzeć w głąb, zaczekałem jednak jeszcze parę minut. Kiedy po upływie tego czasu nie ukazali się jeszcze po tej stronie wzgórza, przypuszczałem, że się zatrzymali na dole, by się tam rozłożyć obozem. Nakazałem więc strażnikom, by i nadal baczną na wszystko zwracali uwagę i zszedłem z porucznikiem ze wzgórza. Na górze był on zbyteczny a na dole mógł przynajmniej uważać, żeby jego ludzie jakiego głupstwa nie zrobili. Następnie przywo-

  1. Opończy.