Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/431

Ta strona została przepisana.

łałem na migi Ben Nila, któremu można było zaufać, zaprowadziłem go nad skałę studzienną i poleciłem mu krótko:
— Usiądź tutaj i czekaj! Jeśli usłyszysz ostry świst, skoczysz czemprędzej do obozu, sprowadzisz kilku uzbrojonych ludzi i pospieszysz z nimi do studni.
— Ty znów narażasz się na niebezpieczeństwo, effendi — rzekł. — Proszę cię, zabierz mnie z sobą.
— Nie spełnię twojego życzenia, bo sam jestem o wiele pewniejszy, aniżeli w towarzystwie drugich. Pamiętaj tylko, co ci nakazałem.
— Czy nie byłoby lepiej sprowadzić żołnierzy odrazu i tutaj z nimi zaczekać? Stąd przecież prędzej przybiegniemy do ciebie, niż z obecnego ich stanowiska.
— Dobrze, ale pamiętaj, że na twoją głowę kładę, żeby się zachowywali zupełnie cicho.
Wrócił, a ja zacząłem schodzić ze skały. Strzelby ze sobą nie miałem, bo rewolwery mi wystarczyły. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, gdyż był ta biały dzień i łatwo mogli mnie zobaczyć.
Górne schody skały były tak niskie, że z łatwością dostałem się na przedostatni. W połowie drogi usłyszałem głosy pod sobą. Rozmawiający znajdowali się nad studnią, tuż obok skały, więc nie mogli mnie dostrzec.
Położyłem się na najniższym stopniu i posunąłem się naprzód na sam kraj brzegu. Spojrzałem ostrożnie w dół. Wielbłądy leżały w pobliżu ze spętanemi nogami, a trzej mężczyźni klęczeli i rozkopywali studnię. Słyszałem co mówili.
— Czy wiesz na pewno, że tu jest woda? — pytał obcy Beduin, którego uważałem za szejka.
— Całkiem pewnie, — odpowiedział Abd el Barak. Nie jestem tu po raz pierwszy. Z tej ukrytej studni można w porze obecnej napełnić siedm do ośmiu worów.
— Oby to Allah sprawił, bo nie mamy ani kropli wody.