Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/437

Ta strona została przepisana.

rach nie widzę nic złego, nie boję się też Ibn Asla, gdyż nie uraziłem go niczem. On to raczej powinien się mnie bać, bo jest rabusiem naszych wielbłądów. Kiedy nadejdzie, jestem gotów pogodzić się z nim, Oczywiście, jeśli okaże gotowość zapłacenia za ukradzione zwierzęta.
— Pomówię z nim o tem.
— Uczyń to, a będę ci wdzięczny! Ale czy muzabir nie powiedział, że Ibn Asl już tędy przeszedł?
— Powiedział, ale tak nie jest. Gdyby wodę wyczerpała karawana niewolników, byłyby tu jej Ślady. Ja wiem, że Ibn Asl wysyła zawsze straż przednią. Ona to była tutaj i wypróżniła studnię. Karawana nadejdzie później, a do tego czasu, studnia napełni się znowu.
— Połóżmy więc napowrót kamień, ażeby ciepło słoneczne nie mogło się dostać do środka. Potem zetniemy jedno z tych drzew, ażeby ogień rozniecić.
— Tego nam czynić nie wolno, — sprzeciwił się mokkadem. — Te trzy drzewa, to znak, że tu jest studnia. Jeśli chcesz mieć ognisko, to wystarczy ci poszukać w wadi gnoju wielbłądziego.
Szejk podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi i oddalił się. Byłem pewien, że na całem wadi wymienionego paliwa ani garstki nie znajdzie. Skoro tylko Beduin zniknął z oczu obu pozostałych, rzekł muzabir z gniewem:
— Co za nieostrożność, mówić wszystko temu szejkowi! Poco on ma wiedzieć, gdzie my dążymy i w jakim celu?
Siedzieli obok studni, a ich długie flinty stały oparte o ścianę. Mokkadem odrzekł:
— Jak śmiesz zarzucać mi błędy i mówić do mnie w tym tonie? Czy mi nie wolno mówić do przewodnika, co mi się podoba?
— Nie mam nic przeciw temu, ale co na to powie Ibn Asl?
— Całkiem nic nie powie, bo z naszej rozmowy