Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/439

Ta strona została przepisana.

porywa. Ten giaur ma szczęście, jakiego nie posiadał jeszcze żaden z prawdziwych wiernych. Krzyżuje wciąż nasze plany, a kiedy nam się zdaje, że go już mamy, wymyka się niespostrzeżenie z rąk naszych.
— Tym razem nam nie ujdzie.
— Kto wie. Uważaj na to, że ma wielką ilość żołnierzy ze sobą.
— Źołnierzy się nie boję, ale on sam da nam z pewnością wiele do roboty. Ibn Asl ma w każdym razie tyle ludzi przy sobie, że potrafi utrzymać w szachu żołnierzy. Jeśli się nam uda ostrzec go, zwróci się broń giaura przeciwko niemu samemu. Prawdziwe szczęście, że zobaczyłem w Berberze wśród żołnierzy reisa effendiny naszego Ben Meleda, który mnie poznał odrazu i zdradził wszystko przedemną. Chciałem właściwie jechać wprost do Chartumu, lecz nie żałuję tego okrążenia i straty czasu, bo dzięki temu, musi mi ten giaur wpaść w ręce.
W tej chwili powrócił szejk. Słyszał ostatnie słowa i rzekł z miną strapioną:
— Musimy się wyrzec ognia, bo nic nie znalazłem. Życzę ci, żeby choć nadzieja schwytania tego niewiernego nie zawiodła. Czy go chcesz dostać w swoje ręce dlatego, że się buntuje przeciw lbn Aslowi, czy też z osobistych powodów?
— Mam z nim osobiste rachunki.
— Powiedz mi jakie. Jestem waszym dalulem[1] i mogę wam w waszych zamiarach dopomóc.
Odstawił strzelbę i usiadł przy nich na ziemi. Mokkadem spełnił jego życzenie w taki sposób, że mi włosy na głowie stawały. Opowiadał okropne historye, których ja miałem być bohaterem i przedstawił mnie jako zbiorowisko wszelkich występków i złości.

— Allah! — zawołał szejk. — Taki człowiek, to właściwie nie człowiek, ale chyba dyabeł, bo posłuchajcie: Kiedy Allah stworzył Adama, chciał go dyabeł

  1. Przewodnik, opiekun.